Powrót wielkich Węgier?

 

 

Na Węgrzech dokonuje się niezwykły eksperyment. Fidesz Victora Orbana podejmu­je oto próbę odnowy, a właściwie całkowitej odbudowy państwa na skalę niespoty­kaną w naszej części Europy, dotkniętej najpierw tragediami XX wieku, z półwieczem niewoli komunistycznej na czele, później zaś procesem demoliberalnego gnicia. Na szczególną uwagę zasługuje opowiedzenie się (na razie głównie symboliczne) po stronie „cywilizacji życia”, które wywołało prawdziwą wściekłość nie tylko europej­skiej, ale i światowej lewicy. Przy wszystkich słabościach projektu Orbana, próbujące­go wszak się zmieścić w szeroko pojmowanym „demokratycznym konsensusie”, nie sposób szczerze i otwarcie mu nie kibicować.

 

Nowa Konstytucja Węgier idzie zdecydowanie pod prąd hulającym po Europie wiatrom roku 1968. W jej preambule zadeklarowano wprost, jakie wartości przyświecają tym, którzy zabierają się dziś do odbudowy węgierskiego państwa, zrujnowanego najpierw przez Sowietów i zainstalowanych przez nich komunistów, a nastepnie – rządami socjalistów.

 

Deklaracja dumy

I tak, na początku Węgrzy deklarują swą dumę z tego, że pierwszy król, święty Stefan przed tysiącem lat osadził węgierskie państwo na trwałych fundamentach, (…) uczynił częścią chrześcijańskiej Europy. Lecz to nie wszystko. Dalej czytamy: Jesteśmy dumni z naszych przodków, którzy walczyli o przetrwanie naszego kraju, jego wolność i niepodległość. Jesteśmy dumni z powodu wielkich dzieł duchowych Węgrów. Jesteśmy dumni, że nasz naród przez stulecia bronił Europy.

Czy jednak te piękne słowa są czymś więcej niż tylko deklaracją dumy narodowej mieszkańców niewielkiego i nieboga­tego państwa? Dalej napotykamy sfor­mułowania wskazujące, w jak głęboki sposób twórcy konstytucji rozumie­ją swój naród, który nie jest dla nich zwykłym plemieniem czy jakobińskim „ludem”, ale wspólnotą wszystkich na­rodowości i grup etnicznych żyjących na Węgrzech, więcej – wszystkich pokoleń z przeszłości, z teraźniejszo­ści i z przyszłości. Widzą oni niezbęd­ną potrzebę duchowej odnowy swe­go narodu po dziesięcioleciach XX wie­ku, prowadzących do moralnej zapaści, uznając przy tym wszystkim kluczową dla jego podtrzymania rolę chrześcijań­stwa. Na koniec zaś deklarują: Wierzy­my, że nasze dzieci i wnuki swymi talen­tami, wytrwałością i duchowymi wysił­kami na nowo uczynią Węgry wielkimi.

Jakże kontrastuje ten język z bez­płciowymi, politycznie poprawnymi i „prawoczłowieczymi” sformułowa­niami ustawy zasadniczej narzuco­nej Polsce przez elitki III RP i promo­wanej przez postkomunistę Aleksan­dra Kwaśniewskiego.

 

Święta Korona

Ale to jeszcze nie wszystko – jest w nowej węgierskiej konstytucji zda­nie odwołujące się wprost do Świętej Korony, która ucieleśnia konstytucyj­ną ciągłość państwową Węgier i jed­ność narodu. Toż to średniowiecze! – oburzają się postępowcy w całej Europie. A tymczasem Korona Świę­tego Stefana to zjawisko wyjątkowe w skali całej Europy – to znacznie więcej niż tylko pamiątka wielkiej przeszłości, koronacyjne insygnium. To nawet więcej niż największa reli­kwia narodowa i zwornik państwo­wości Węgier – to panujący.

Wiązana przez tradycję z osobą świętego Stefana, pierwszego wład­cy chrześcijańskich Węgier, korona złożona z dwóch diademów: bizan­tyńskiego noszącego nazwę Corona graeca oraz wykonanej już na Wę­grzech Corona latina, posiada nie tyl­ko wyjątkowo bogatą symbolikę, ale też niezwykle burzliwe dzieje.

Już w XIII wieku powszechne było przekonanie, że korona stoi ponad samą osobą władcy, że to ona jest symbolem państwa i uciele­śnia pochodzenie władzy kró­lewskiej od Najwyższego. Kie­dy zaś Królestwo Węgier osią­gnęło szczyt swej średnio­wiecznej potęgi, los całego kraju związano z tym niezwy­kłym przedmiotem jeszcze ści­ślej, bo również prawnie. Koro­na, w dalszym ciągu jako kon­kretne regalium, zyskała status osoby prawnej i uznana zosta­ła za źródło prawa Królestwa, swoistego władcę (sic!) ziem i ludów Korony.

Przez wieki więc to nie kolejne dy­nastie, ale właśnie Korona jednoczy­ła cały naród węgierski, to ona była z narażeniem życia ratowana przed najeźdźcami, to ona wreszcie znala­zła się w herbie nowożytnych Wę­gier. Całe pokolenia Węgrów, przeży­wające klęski i zwycięstwa, myślały i mówiły o Świętej Koronie z nabożną czcią. Kiedy w wyniku trianońskiego traktatu podzielone Węgry straci­ły większą część swego terytorium, pozostały jednak monarchią (choć bez władcy), Święta Korona spajała w jedno tych, którzy zostali po obu stronach granic.

Dwudziestowieczne dzieje Koro­ny również urastają do rangi symbo­lu – najpierw trafia ona w ręce strzałokrzyżowców Szálasiego i zostaje w roku 1945 ukryta, by później, od­naleziona przez amerykańskich żołnierzy, powędrować do Stanów Zjed­noczonych i przez niemal trzydzieści trzy lata przebywać „w więzieniu” w Forcie Knox. Zwrócona przez pre­zydenta Jimmy’ego Cartera „naro­dowi węgierskiemu”, czyli w istocie komunistycznym władzom, wędru­je do Muzeum Narodowego, ale jej misja nie jest zakończona. 1 stycznia 2000 roku zostaje uroczyście umiesz­czona w sali pod kopułą budapesztańskiego parlamentu, strzeżona przez wartę honorową w historycz­nych strojach. 11 lat później, wraz ze zmianą konstytucji, państwo węgier­skie zmienia swą nazwę rezygnując ze słowa „republika” wprowadzone­go do niej przez komunistów.

 

Nie tylko symbole

Ale przecież zmiany na Węgrzech nie ograniczają się do nazw, symbo­liki narodowej i pięknych deklaracji. Nie kończą się na całkowitym odcię­ciu się od komunistycznej (i postko­munistycznej) przeszłości, któremu służy np. odrzucenie przedawnienia zbrodni komunistycznych przeciw­ko narodowi węgierskiemu. W cią­gu pierwszego roku rządów Victora Orbana w Budapeszcie dokona­no mnóstwo zmian prawno-politycznych, na czele z prorodzinnym prawem podatkowym i ustawą me­dialną mającą ograniczyć wpływ le­wicowych mediów na politykę i demoralizację społeczeństwa. Podję­to szereg reform gospodarczych, odrzucając przy tym „pomoc” Międzynarodowego Funduszu Waluto­wego, a na dodatek rządzący nad Dunajem okazali się wyjątkowo od­porni na naciski i krytykę swej poli­tyki głośno, czasem nawet histerycznie, formułowane przez eurokratów i koncert mediów.

 

Węgierska zaraza czy jaskółka

To wszystko dzieje się w kraju dla nas, Polaków, ze wszech miar wyjątkowym. Każdy Lechita wszak wie od urodzenia, że nad Dunajem mieszkają nasi bratankowie, z którymi łączy nas upodobanie „do szabli i szklanki”. Węgrzy przez długie wieki pozostają jednym z najbardziej lubianych przez nas narodów, i – co szczególnie ważne – sympatia ta jest odwzajemniona.

Nic dziwnego, że międzynarodowa policja myśli – rozmaite lemondy, elpaisy i zeitungi mają powód do zmartwienia. Grozi nam węgierska epidemia? – zastanawiała się przed kilkoma tygodniami „Gazeta Wyborcza”. Czy ta zaraza samodzielnego myślenia, nie tylko o własnym interesie narodowym, ale i przyszłości demograficznej i cywilizacyjnej całego kontynentu, zaraza zerwania z chrystofobią, przeniesie się na wszystkie kraje Europy Środkowo-Wschodniej? Niestety powstrzymajmy nadmierny optymizm. Węgierska jaskółka nie uczyni na razie wiosny, bo sama ma skrzydła spętane demoliberalną pajęczyną. Posłuchajmy polityków z partii Orbána – widać jak uwierają im oskarżenia o „nie mokratyczność” rządu, widać, zmuszeni są – walcząc o głosy bardziej centrowych wyborców – wyrzekać się niektórych swych poglądów.

Przyjrzawszy się dokładniej sytuacji na Węgrzech dostrzeżemy, z jak wielkimi problemami natury duchowej, kulturalnej i gospodarczej borykać się będzie ten kraj przez najbliższe lata. Czy rządzącemu Fidesz wystarczy siły na drodze do Wielkich Węgier, o których tak przejmująco mówił, tworząc konstytucję? Czy też w wyniku głębokich protestów społecznych, kryzysu i nacisku zagranicznych ośrodków kolejne wybory odsuną go od władzy? Czas pokaże…

Piotr Doerre

 

Za: „Polonia Christiana”, nr 21, lipiec-sierpień 2011, str. 23-24.