Jezus opatrzył moje rany, uleczy i Twoje!

Jestem osobą wolną, nie samotną. W tym roku ukończę 39 lat. Wychowałam się w rodzinie z problemem alkoholowym (tak to można delikatnie ująć). Pod tym określeniem ukrywam wiele problemów, takich jak: nieakceptacja siebie, kompleksy, lęki, nieumiejętność podejmowania życiowych decyzji itp.

Klimat w moim domu był trudny do zniesienia – rodzice nie potrafili żyć w zgodzie. Ojciec uciekał w alkohol, matka żyła w żalach i pretensjach do niego. Sami byli poranieni i swoją niską samoocenę przekazali podświadomie nam – mnie i siostrze. Chociaż oboje bardzo starali się nas kochać – przede wszystkim zapewniając nam odpowiednie warunki materialne – to jednak kochali nas miłością „osobną”, w której nie było jedności małżeńskiej.

Ta domowa rana rosła wraz ze mną. Odkąd sięga moja pamięć, brakowało mi poczucia bezpieczeństwa, spokoju wewnętrznego i pewności siebie.

W czasach liceum chętnie uczestniczyłam w spotkaniach modlitewnych Odnowy w Duchu Świętym. Wspólne modlitwy były dla mnie czasem wytchnienia od domowej atmosfery, były czasem doświadczania Bożej bliskości i przyjaźni innych ludzi. Z perspektywy wielu lat, które upłynęły od tamtej pory, widzę, jak wielkim darem i oparciem były dla mnie te młodzieżowe grupy pełne ideałów, pasji życia i kochania Boga. Myślę, że to dzięki nim w tym decydującym okresie życia nie weszłam w zło typu narkotyki, alkohol czy niszczące przyjaźnie.

Po maturze zgodnie z zamiłowaniem rozpoczęłam studia teologiczne. Niosłam na plecach swój ciężar – poczucie gorszości, brak poczucia własnej wartości, nieustanny lęk, ciężar „bycia obok” nawet wśród przyjaciół, cierpienia intruza, błazna, emocjonalnej kaleki, odtrącęnię i brak szacunku. Dziś wiem, że gdy człowiek nie szanuje samego siebie, nikt inny też go nie szanuje.

Po ukończeniu studiów poznałam Marka. Spędzaliśmy ze sobą niedziele, spacerowaliśmy, słuchaliśmy muzyki i – nic więcej… To znaczy żadnych planów na wspólną przyszłość z jego strony. Byliśmy oboje niedojrzali do małżeństwa. On był uzależniony od matki, która nim sterowała, a ja od niego. Cierpiałam i nie umiałam odejść. Pragnęłam życia na głębszym poziomie, otwartego na Boga, duchowego rozwoju. On był religijnie obojętny.

Tak minęły trzy lata. Miotały mną sprzeczne uczucia. W końcu, tuż przed Świętem Miłosierdzia Bożego, przejrzałam na oczy, nabrałam wewnętrznej siły i stanowczo zerwałam ten niszczący mnie, prowadzący donikąd związek.

Po zerwaniu tej relacji przeżywałam bardzo trudny okres swojego życia, tym bardziej że nie miałam wsparcia ze strony swoich znajomych. Wiele koleżanek obwiniało mnie za to zerwanie, wiele też pozakładało rodziny, więc nasze więzi się naturalnie rozluźniły i pourywały.

Jedynym wsparciem była wtedy dla mnie wiara w Boga, ale w tamtym czasie Bóg, jak zza grubych chmur, często wydawał mi się bardziej daleki niż bliski. Upadałam w smutek wynikający z izolacji i samotności. Często, płacząc, pytałam Boga, dlaczego jestem gorsza, dlaczego mnie opuścił. Pragnęłam rozmowy, życzliwości, wsparcia w trudnościach życiowych. Nie znajdowałam tego jednak ani w domu, ani w pracy. Nosiłam w sercu jakiś ciężar – cierń, który nie pozwalał mi oddychać i radować się życiem.

Wyjechałam na wakacje i tam spotkałam Wacka. Był o 13 lat starszy ode mnie, imponował mi pewnością siebie, obyciem wśród ludzi, poczuciem humoru. Z głodu miłości przylgnęłam do niego całym swym sercem i prędko zamieszkaliśmy razem. Gdzie był wówczas mój szacunek do samej siebie, do swojej kobiecości?…

To były moje pierwsze doświadczenia z mężczyzną. Po tym wszystkim poszłam natychmiast do spowiedzi. Błagałam Boga o przebaczenie, ale nie mogłam podjąć decyzji o wyjeździe. Chciałam, ale nie umiałam. Ten człowiek jakby mną sterował, a ja byłam mu ślepo i ulegle posłuszna, niezdolna do podjęcia samodzielnego działania. Oczywiście, po jakimś czasie się rozstaliśmy- ale tylko dlatego, że on twierdził, że „mnie nigdy nie kochał”. Czułam się brudna, wykorzystana, pusta w środku… Towarzyszyło mi poczucie winy i obrzydzenie do samej siebie. W ciągu kilku tygodni dokonało się totalne spustoszenie w mojej i tak już cierpiącej duszy. Wiedziałam, że straciłam coś cennego, co miało być darem tylko dla mojego przyszłego męża. To ból trudny do opisania.

Nie byłam godna stać w szeregu swoich poukładanych znajomych z kręgu Domowego Kościoła. Zrozumiałam wówczas, że osiągnęłam swoje dno i że tak dalej być nie może. że muszę coś zrobić ze sobą, dla siebie, że chcę Bogu wynagrodzić ten upadek.

Zaczęłam jeździć na rekolekcje ignacjańskie. Słuchałam, robiłam notatki i próbowałam się modlić, ale do mojego serca docierało niewiele treści. Bardzo powoli wychodziłam ze skutków zła, ze stanów depresyjnych, fal smutku i gniewu. Uczyłam się modlitwy medytacyjnej, wymagającej skupienia, koncentracji i wysiłku. Powoli kształtowała się we mnie prawdziwa wiara, niezależna od emocji i nastrojów. (…) Intensywne życie modlitewne pozwoliło mi otworzyć serce i Pan Bóg stał się centralną Osobą mojego życia. Głęboko doświadczyłam Bożej miłości i szacunku, jaki ma Bóg Ojciec dla każdego swojego dziecka. Po każdej medytacji byłam bardziej utwierdzona w tej miłości, a łaska Boża wprowadzała ład i harmonię w mojej duszy. W osobistej relacji z Bogiem Stwórcą znikają kompleksy, lęki, pękają myślowe schematy. Naturalnie, to wszystko nie stało się od razu. Światło Boże ukazywało mi, co ma się zmienić na przestrzeni kilku lat.

W czasie rekolekcji poznałam reguły rozeznawania duchowego, zaczęłam codziennie praktykować ignacjański rachunek sumienia. Nauczyłam się, że życie prawdziwymi wartościami – miłością, przyjaźnią, pięknem i dobrem – nie jest możliwe bez maksymalnego wysiłku ze strony człowieka i bez udziału Bożej łaski. Ta możliwość współpracy, współtworzenia swojej własnej historii razem z Bogiem napełniła mnie chęcią do życia i nadzieją na przyszłość. Zaczęłam zauważać Boga w codzienności. Od czasu kiedy moja przyjaźń z Jezusem stała się bardziej osobista, bliższa, realna i świadoma, nie wplątałam się w żadną niewłaściwą relację. Trzeźwo i realnie oceniam nowe znajomości. Nie poszukuję za wszelką cenę ludzkiej akceptacji. Mam tę najważniejszą, jedyną, życiodajną i szczęściodajną więź z Ojcem i Przyjacielem.

Od kilku lat mam stałego kierownika duchowego, który jest wielkim darem dla mnie. Mam także kilku sprawdzonych bliskich przyjaciół, których cenię jak skarby. Wiem jednak, że nikt nigdy nie będzie dla mnie takim przyjacielem, jakim jest Bóg.

Chciałabym powiedzieć wszystkim osobom z rodzin dysfunkcyjnych, wszystkim poranionym, pogubionym i odrzuconym: Pan Bóg pragnie leczyć Wasze rany każdego dnia. Pozwólcie Mu na to! Otwórzcie szeroko drzwi serca na duchowe dary! Każdy człowiek, który jest głęboko poraniony, jeśli nie pozwoli Jezusowi uleczyć swojej duszy, będzie nieświadomie ranić siebie i innych. Szatan szuka najsłabszych miejsc, aby móc je zaatakować. Tylko dzięki Bożej mocy możemy go zwyciężyć. Mimo bolesnej przeszłości możecie kochać i być szczęśliwi!

Piszę także do tych, którzy łatwo i jednoznacznie oceniają i potępiają ludzi. Życie każdego człowieka jest niepowtarzalne… Samotne kobiety potrzebują wsparcia. Jeśli nie otrzymają go w domu i w pracy, to gdzie?

Budujmy sieci przyjaźni, życzliwości, wzajemnego poszanowania, współdziałania. Silniejsi niech chronią słabszych. Ci, którzy wychodzą z kryzysu, niech rozumieją tych, którzy przechodzą przez ciemną dolinę. Zmieniajmy świat na lepszy przede wszystkim modlitwą i dobrym słowem.

Kiedy trwam w bliskiej relacji z Bogiem, zachowuję pokój w swoim sercu.

Janina

(,,Miłujcie się!”, nr 3/2008)