prof. Maciej Giertych
ISBN 83-919560-9-1
Wydawnictwo Ars Politica
Adres wydawnictwa:
Al. Jerozolimskie 83/9
02-001 Warszawa
SPIS RZECZY:
Dziedzictwo
Osoba – rodzina – naród
Pomocniczość
Demokracja dzisiaj
Polska w Unii
Niemcy, Rosja i kwestia polska
USA-Irak
Kraje odległe
Bezrobocie
Program pro-rodzinny
Zdrowie
Renty i emerytury
Nauka i edukacja
Obrona
Kultura
Z nadzieją w przyszłość
ANEKS – Rada Konsultacyjna
Dziedzictwo
Mój dziadek, Franciszek Giertych, był w latach 1893-1903 i 1907-1914
dyrektorem fabryki wyrobów metalowych „Poręba” koło Zawiercia. W latach 1903-
1907 miał własną fabryczkę w Sosnowcu. Od wiosny 1914 roku do wiosny 1917
pracował na stanowisku dyrektorskim w stoczni w Rewlu (Tallinie) w Estonii, a potem
w stoczni w Petersburgu. Był człowiekiem zamożnym. Regularnie opodatkowywał się
na Ligę Narodową, płacąc za pośrednictwem swego teścia, Andrzeja Albrechta,
członka tej tajnej, trójzaborowej organizacji.
Mój ojciec, Jędrzej, urodził się 3 stycznia 1903 r. w Sosnowcu. W roku 1907
był świadkiem skutecznego napadu bojówki PPS na kasę fabryki „Poręba” pod
Zawierciem. Było to w dniu wypłacania pensji pracownikom, w większości prostym
robotnikom, których interesów rzekomo bronili socjaliści. Dziadek Franciszek z
rewolwerem w ręku ostrzeliwał rabusi zza płotu, a cztero i pół letni Jędrzej
obserwował to przez okno. Fabryka popadła w długi. Mój ojciec zapamiętał to
wydarzenie na całe życie, wraz z odpowiednią opinią, co do działań PPS-u i wszelkiej
maści socjalistów.
Jacek Kuroń z aprobatą opisuje („Wiara i wina, do i od komunizmu”, 1990, str.
6-7), jak to jego stryjeczny dziadek, Władysław Kuroń, pseudonim partyjny „Julek”,
działając w okolicach Zawiercia, w ramach rewolucji 1905r., dzielnie zdobywał
pieniądze na potrzeby organizacyjne PPS, dokonując tzw. ekspropriacji na burżujach.
Robiono napady na karety pocztowe przewożące pieniądze. Czy to akurat jego
bojówka okradła kasę fabryki, której dyrektorem był mój dziadek, trudno powiedzieć,
ale nie jest to wykluczone. To, co dla Kuronia było dowodem patriotycznego
bohaterstwa, dla mojej rodziny było przejawem pospolitego bandytyzmu, zaś dla wielu
pracowników fabryki i ich rodzin przyczyną nędzy i krzywdy ludzkiej.
W tym charakterystycznym incydencie z 1907 roku ukazuje się cała przepaść
ideologiczna między socjalistami a ruchem narodowym. Socjaliści uważają, że trzeba
zabrać bogatym, by mieć na swoją działalność polityczną. Narodowcy zaś uważają, że
trzeba sumienną pracą zarabiać na chleb i opodatkowywać się na cele patriotyczne.
Nikt nie odmawia bojowcom PPS odwagi i sprawności bojowej. Zapewne większość
uczestników tych akcji działała autentycznie z patriotycznym zaangażowaniem,
kierując się bezinteresownymi pobudkami. Niestety najczęściej nie rozumiejąc, że
tylko taki wysiłek ma wartość dla Polski, który realnie powiększa jej siłę: materialną,
intelektualną i duchową.
Franciszek Giertych, pracując w niepodległej Polsce, angażował się w
rozwijanie drobnego przemysłu. Pozostały po nim dwie broszury (O możliwościach,
zadaniach i organizacji drobnego przemysłu w Polsce. Piotrogród 1918, oraz Czy
można uniknąć inflacji? Warszawa 1932). Jego zmagania gospodarcze opisał syn,
Jędrzej, w powieści „W Polsce między wojnami”. Występujący tam Michał Pasek,
zaangażowany w rozwijanie przemysłu tkackiego, to w rzeczywistości Franciszek
Giertych, zajmujący się przemysłem metalurgicznym.
Mój ojciec, Jędrzej Giertych, śledził wydarzenia I wojny światowej z Rewla, a
potem z Petersburga, oczyma zwolennika orientacji anty-niemieckiej. Interesował się
losami korpusu Dowbora i klęską Hallera pod Kaniowem. Rewolucję październikową
traktował jako osłabienie Rosji (sam słyszał Lenina przemawiającego z balkonu). Na
początku lata 1918 r., czyli już po zawarciu pokoju w Brześciu Litewskim (marzec
1918 r.), ale przed końcem wojny na zachodzie, cała rodzina przeniosła się do Kielc.
Tam ojciec jako 15-latek wraz z całym liceum uczestniczył pod koniec października i
na początku listopada 1918 r. w rozbrajaniu Austriaków. W roku 1920 jako 17-letni
ochotnik uczestniczył w wojnie z bolszewikami, w pięciu bitwach osłonowych, a w
Bitwie Warszawskiej został ranny. W maju 1926 r. wspierał obronę rządu przed
zamachowcami, służąc jako kurier. We wrześniu 1939 r. jako oficer rezerwy brał
czynny udział w obronie Helu. Dostawszy się do niewoli niemieckiej, sześciokrotnie
uciekał, ale zawsze ostatecznie został złapany i powracał do niewoli. Wyzwolony
przez Amerykanów wrócił do czynnej służby w polskiej marynarce wojennej w
Londynie. Po wojnie potajemnie przyjechał do kraju jako kurier rządu emigracyjnego,
a także po rodzinę, którą zabrał ze sobą do Londynu.
Trudno więc memu ojcu zarzucić wojskową bierność czy brak odwagi. Zgodnie
jednak z ideologią narodową uważał, że nie należy marnować polskiej krwi na
eskapady straceńcze. Chwalił powstania zwycięskie (Czarneckiego, Wielkopolskie,
Śląskie), ale krytykował powstania z góry skazane na klęskę (Kościuszkowskie,
Listopadowe, Styczniowe, Warszawskie). Krytyka ta nie dotyczyła samych
powstańców, ale polityków, którzy za ich wywołanie odpowiadają. Zawsze
dopatrywał się inspiracji obcych (zewnętrznych), którzy kosztem polskiej krwi
próbowali załatwiać swoje interesy. Dotyczy to również takich wydarzeń, jak
Wypadki Poznańskie i Październik 1956 r., czy też zapędów konfrontacyjnych
Solidarności, stłamszonych stanem wojennym. Stwarzanie kłopotów stronie
przeciwnej (strajki, bunty, niepokoje społeczne i dezorganizacja) było stałym
elementem zimnej wojny, ale nam, Polakom, udało się nie dopuścić do zbrojnej
konfrontacji z Rosją sowiecką, która na pewno skończyłaby się dla nas klęską.
Zachodowi przydałaby się ona jedynie do psucia opinii o Rosji w krajach trzeciego
świata. Ojciec, jako jeden z nielicznych, głośno o tym mówił i z powodu tych
poglądów był wielokrotnie oskarżany o popieranie politycznej bierności czy też o
prorosyjskość.
W czasach studenckich mój ojciec jako harcerz był zaangażowany w zakładanie
drużyn wśród Polaków za granicą. Jako pracownik MSZ nadal zajmował się Polakami
żyjącymi na obczyźnie. Zarówno praca w ZHP, jak i w MSZ, nie pozwalały na
przynależność do jakiejkolwiek partii politycznej, ale swoje poglądy ujawniał poprzez
pisarstwo publicystyczne. Z ruchem narodowym sympatyzował od dziecka. W Szkole
Nauk Politycznych pisał pracę dyplomową o polityce Dmowskiego w czasie I wojny
światowej. Z grupą harcerzy odwiedził Dmowskiego w Chludowie, który to kontakt
potem przerodził się w bliską współpracę i przyjaźń. Gdy w 1932 r. za swoje poglądy
został wyrzucony z MSZ, włączył się aktywnie w działalność Stronnictwa
Narodowego. Został członkiem jego Rady Naczelnej i Zarządu Głównego, w którym
odpowiadał za sprawy zagraniczne. Stał się jednym z głównych publicystów
narodowych lat trzydziestych, a po wojnie, na emigracji, niewątpliwie
najpłodniejszym i najbardziej znanym.
Dom, w którym się wychowałem (wspominam okres londyński, gdy byliśmy
razem), był domem na wskroś narodowym. Polityką i sprawami publicznymi żyło się
na co dzień. To, co się działo w Polsce i ogólnie na świecie, było głównym tematem
rozmów. Tzw. „polityką emigracyjną” nie zajmowaliśmy się prawie wcale. Dla ojca, a
więc i dla nas, jego dzieci, było zupełnie obojętne, kto jakie funkcje pełni w przez
nikogo nie uznawanym „rządzie”. Od dzieciństwa próbowałem pisywać do prasy,
redagowałem gazetkę szkolną, harcerską, studencką. W 1956 r. uznałem, że zmiana,
jaka się dokonała w Polsce, stwarza warunki, bym powrócił, gdyż jako leśnik mogę
równie dobrze służyć lasom polskim, jak i każdym innym. Studia leśne ukończyłem w
1958, ale doszedłem do wniosku, że będę w Polsce mógł więcej zdziałać, jeśli
przyjadę z doktoratem. Załatwiłem więc sobie stypendium doktoranckie i jeszcze 4
lata studiowałem w Toronto, w Kanadzie. Tam też włączyłem się w wir polonijnej
pracy organizacyjnej, głównie studenckiej, ale nie tylko. Wtedy już regularnie
pisywałem do paryskich Horyzontów, redagowanych i wydawanych przez Witolda
Olszewskiego z grupą narodowców, wśród których mój ojciec był głównym
publicystą. Po uzyskaniu doktoratu w 1962 r. wróciłem do Polski.
Przez kilka lat moja działalność narodowa ograniczała się do kolportażu
publikacji, głównie Horyzontów, i książek wydawanych w Londynie przez ojca.
Korzystając z wyjazdów służbowych do rozsianych po Polsce leśnych powierzchni
doświadczalnych, odwiedzałem różnych narodowców i zostawiałem to, co udało się
sprowadzić z Londynu. Dowożenie odbywało się w prywatnych bagażach przy okazji
moich wizyt w Londynie czy też mego rodzeństwa w Polsce. Zajmowałem się też
poszukiwaniem, a po znalezieniu przepisywaniem i przekazywaniem do Londynu,
pośmiertnej spuścizny Feliksa Koniecznego, którą ojciec tam wydawał. Gdy tylko
stało się to możliwe, w 1988 r., zorganizowałem wydanie okolicznościowego numeru
Gazety Warszawskiej, w którym zaprezentowali się przedstawiciele różnych
odradzających się środowisk narodowych. W maju 1989 r., z grupą młodych działaczy
narodowych zaczęliśmy wydawać pismo narodowe pt. Słowo Narodowe. Duszą
inicjatywy był śp. Piotr Piesiewicz, ja zaś rzecz całą firmowałem jako redaktor.
W 1989 r. zostało reaktywowane Stronnictwo Narodowe (SN) przez
przedwojennych członków. Równocześnie mój syn Roman, student pierwszego roku
historii na Uniwersytecie A. Mickiewicza w Poznaniu, reaktywował Młodzież
Wszechpolską (MW).
Po pewnym czasie emigracyjni londyńscy działacze Stronnictwa Narodowego
nie zadowoleni, że bez ich udziału reaktywowano Stronnictwo w Kraju, przenieśli
swoje pismo Myśl Polską do Warszawy i zarejestrowali konkurencyjne Stronnictwo
Narodowo-Demokratyczne (SND). Było to zupełnie niezrozumiałe dla trzech pokoleń
Giertychów (Jędrzeja, Macieja i Romana), którzyśmy zgodnie poparli krajowe SN
(wtedy nazwane senioralnym, gdyż to seniorzy je reaktywowali). Ja zostałem
przewodniczącym jego Rady Naczelnej, a nieco później Roman został wybrany na
wiceprezesa Zarządu Głównego. Z czasem wpływ londyńczyków oraz krajowych
seniorów malał. W grudniu 1999 r. nastąpiło połączenie SN i SND z zachowaniem
nazwy SN i naszych w nim funkcji.
Tymczasem historia lubi płatać figle. Pojawiła się okazja zaistnienia
politycznego, ale w nieco innej formule, pod nazwą Liga Polskich Rodzin (LPR).
Wykorzystano więc nie wyrejestrowane jeszcze SND, zmieniając mu władze i nazwę
na LPR. Po wejściu do Sejmu LPR stała się głównym terenem działania narodowców.
Dlatego też, by nie dublować członkostwa partyjnego, przekształcono SN z partii
politycznej w stowarzyszenie. Nasza – moja i Romana – obecna rola w ramach LPR
jest powszechnie znana. Stanowi ideologiczną, programową, formalną i organizacyjną
kontynuację ruchu narodowego, funkcjonującego w polskim życiu politycznym od
początków lat dziewięćdziesiątych XIX wieku. Kontynuacja nie oznacza jednak
zasklepiania się w przeszłości. Konieczne jest wprowadzanie zmian wynikających z
bieżącej sytuacji politycznej i stałe poszukiwanie nowych, aktualnych rozwiązań.
Czym jest ruch narodowy? Czym różni się od innych formacji politycznych?
Na czym polega jego specyfika?
Wiele jest dzisiaj partii w Polsce, po których nie bardzo wiadomo, czego się
można spodziewać: albo są nowe, albo efemeryczne, albo kanapowe, albo zrywają z
przeszłością. Ruch narodowy ma za sobą przeszło stuletnią tradycję. W roku 1893
Roman Dmowski powołał do istnienia tajną Ligę Narodową. Z niej wywodziło się
szereg partii we wszystkich zaborach, określanych ogólnie mianem Narodowej
Demokracji (ND, „endecji”). W Polsce niepodległej najpierw był Związek Ludowo-
Narodowy, a od roku 1928 Stronnictwo Narodowe. Jego reaktywacja w roku 1989
została dokonana przez przedwojennych działaczy w oparciu o przedwojenny statut.
Posiadało więc ciągłość ideową, organizacyjną i personalną. Formalne władze SN
znajdywały się nieprzerwanie na emigracji aż do chwili przeniesienia ich do Kraju –
przejściowo do konkurencyjnego SND. Odradzanie się ruchu narodowego w nowej
rzeczywistości nie odbyło się niestety bez personalnych przepychanek, ale te zdołano
szczęśliwie wyjaśnić i zakończyć. Najważniejszy jednak jest fakt, że mamy ciągle tę
samą ideę i ten sam program. Nie wstydzimy się swojej przeszłości. Nie zrywamy z
nią.
Jest szereg zasad programowych, które niezmiennie obowiązują od 112 lat.
Ruch narodowy określa siebie jako „wszechpolski”. Sto lat temu oznaczało to,
że ma jedną i tę samą politykę dla wszystkich zaborów, dla wszystkich dzielnic Polski,
jak również dla emigracji. Łączy się z tym działanie we wszystkich warstwach
społecznych. Nie jesteśmy partią robotników, chłopów, rencistów czy policjantów.
Szukamy takich rozwiązań politycznych, które byłyby dobre dla wszystkich Polaków.
Nie jesteśmy też partią skoncentrowaną na jednej sprawie, jak np. zieloni,
monarchiści, partia dobrobytu itd. Nic, co polskie, nie jest nam obce.
Swoje programy wywodzimy z myślenia rodzinnego. Dla nas Naród to wielka
rodzina. W rodzinie trzeba równocześnie myśleć o wszystkich i o wszystkim. O
dzieciach, o małżonkach, o rodzeństwie, o dziadkach…, o bycie materialnym, o
wykształceniu, o zdrowiu, o pobożności, o higienie, o manierach… Na wszystko musi
starczyć czasu, sił i środków. Posiadane siły, środki i czas tak trzeba dzielić, żeby o
niczym i nikim nie zapomnieć, roztropnie, sprawiedliwie, sumiennie, po gospodarsku.
Tak samo w Narodzie. O wszystkich Polakach i o wszystkich polskich sprawach
trzeba myśleć równocześnie. Oznacza to ciągłe weryfikowanie i aktualizowanie
programu stosownie do zaistniałej sytuacji, do konkretnych pojawiających się potrzeb.
To myślenie o własnym narodzie nie oznacza zagrożenia dla sąsiednich
narodów, tak jak troska o własną rodzinę nie stanowi zagrożenia dla sąsiadów. Często
oskarżani jesteśmy o nacjonalizm. Myśl narodowa została sformułowana wcześniej,
nim pojawił się termin nacjonalizm, rozumiany jako dążność do wzbogacania się
kosztem innych narodów. W myśleniu narodowym nic takiego nie występuje i nigdy
nie występowało. Okradanie sąsiadów nie należy do cnót rodzinnych. Tak samo
żerowanie na innych narodach nie należy do cnót narodowych. Swojej rodziny nie
wolno zaniedbywać. Nie wolno też zaniedbywać troski o własny Naród. Troska o inne
rodziny ma znaczenie wtórne w stosunku do troski o własną rodzinę, podobnie jak
troska o sprawy międzynarodowe jest wtórna w stosunku do troski o własny Naród.
Chcemy budować materialną, intelektualną i duchową siłę Polski, ale w oparciu
o własne, polskie siły. Wierzymy w Polskę, wierzymy w Naród polski. Wierzymy, że
stać nas na to, by własnym wysiłkiem podnieść się z upadku. Natomiast nie wierzymy
w dobre intencje „sił niepolskich”, zagranicznych, czy międzynarodowych. Realizują
one przede wszystkim swoje interesy, często naszym kosztem.
Do stałych trosk ruchu narodowego należy walka o niezależność polityki
polskiej od „sił niepolskich”. Od pokoleń przez jawne i tajne kanały polityka polska
uzależniana jest od obcych, zewnętrznych ośrodków decyzyjnych, przez co nie jest w
pełni suwerenna. Uważamy za konieczne demaskowanie wszystkich tych
nieformalnych powiązań i uzależnień oraz dążenie do ich minimalizacji. Nie
odpowiada nam rola wasala, satelity, petenta czy najemcy. Nie akceptujemy
lokowania ośrodków decyzyjnych w sprawach Polski na Kremlu, w Berlinie, Brukseli
czy Waszyngtonie. Chcemy, by znalazły się one w Polsce. Chcemy, by były jawne i
by Naród polski miał na nie wpływ. Obawiamy się Unii Europejskiej, stanowiącej
zalążek Stanów Zjednoczonych Europy czy Republiki Federalnej Europy. Kiedyś i tak
się rozpadnie, jak Czechosłowacja, Jugosławia czy ZSRR – narody europejskie nie
wytrzymują centralnego sterowania. Nie po drodze nam z tymi, co rezygnują z własnej
suwerenności.
Do trwałego dorobku myśli narodowej należy tzw. geopolityka. Roman
Dmowski zachęcał do studiowania spraw międzynarodowych i dostosowywania
polityki polskiej do istniejącej koniunktury politycznej. Polityka to sztuka osiągania
tego, co jest możliwe do osiągnięcia, i nie marnowania sił na rzeczy niemożliwe.
Oznacza to, że nieraz najsłuszniejszą polityką jest czekać, trwać. To wcale nie oznacza
bierności, wręcz przeciwnie! Trzeba cały czas przygotowywać się, gromadzić siły i
wykorzystywać je wtedy, gdy pojawi się odpowiednia koniunktura. Na tym polega
dobra geopolityka – na umiejętności rozpoznania czasu sprzyjającej koniunktury. Stąd
też w ruchu narodowym stale dyskutuje się o sytuacji międzynarodowej i wyciąga
wnioski dotyczące spraw polskich. Trzeba wiedzieć nie tylko, to co jest słuszne, ale
również, to co jest realne i osiągalne.
Wielu dziwiło się, że Dmowski proponował współpracę z Rosją, i to w czasach
po Powstaniu Styczniowym, gdy nastroje w społeczeństwie polskim były mocno
antyrosyjskie. Sam miał tak wielką awersję do Rosji, że pomimo tego, iż znał rosyjski
doskonale, po odzyskaniu niepodległości do końca życia odmawiał posługiwania się
tym językiem. Oceniał jednak, że – aby Polska była naprawdę niepodległa – nie
wystarczy Rosji odebrać jakąś prowincję. Należało zdobyć ujście Wisły, a do tego
trzeba powalić na kolana Prusy. Tego Polska sama nie zrobi. Musi więc wspierać
konflikty rosyjsko-niemieckie i czekać na konfrontację między nimi, a gdy już do niej
dojdzie – poprzeć Rosję tak, by doprowadzić do klęski Niemiec. Dopiero przegrana
Niemiec w I i II wojnie światowej dała nam solidne oparcie o morze i warunki do
prawdziwie niepodległego bytu. Co prawda, długo musieliśmy się później wyzwalać
spod dominacji Rosji, ale potrafiliśmy to zrobić nie tylko pokojowo, ale i skutecznie.
Nie chodzi tu tylko o rok 1989, ale i kolejne etapy wyzwalania się, takie jak: obrona
prywatnej własności rolnej przed kolektywizacją, obrona miejsca i roli Kościoła w
naszym życiu – i to nie tylko społecznym (non possumus prymasa Wyszyńskiego),
odmowa uczestniczenia w radzieckich wojnach kolonialnych w Angoli czy Nikaragui,
tolerowanie prywatnej inicjatywy itd.
Również dzisiaj musimy oceniać, który sąsiad potencjalnie może być większym
źródłem zagrożenia dla naszej suwerenności, i przeciw niemu właśnie oraz jego
ewentualnym zakusom montować szerszy opór międzynarodowy. Szukanie,
stwarzanie i wykorzystywanie koniunktury międzynarodowej to jedno z głównych
zadań naszej polityki. Sentymenty i nastroje trzeba urabiać, a nie poddawać się im
biernie.
Narodowcy zawsze stali na gruncie wierności nauce Kościoła Katolickiego i
dążyli do tego, by ład publiczny w państwie polskim oparty był na etyce katolickiej.
„Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, (…) ale stanowi jej istotę” – napisał R.
Dmowski. Nie jesteśmy jednak partią wyznaniową, jak różnego rodzaju chadecje.
Zachowujemy niezależność wobec polityki Kościoła, nieraz występując przeciw niej.
Gdy członek Ligi Narodowej Wojciech Korfanty został w 1903 roku posłem ze Śląska
do Reichstagu, startował przeciwko kandydatowi katolickiej partii Centrum,
popieranej przez Kościół. W czasie I wojny światowej Watykan zalecał Dmowskiemu,
by zaniechał marzeń o niepodległej Polsce i trzymał się katolickiej Austrii. Dmowski
jednak działał na rzecz rozpadu Austro-Węgier na państwa narodowe. Abp Aleksander
Kakowski współpracował z okupacją niemiecką w ramach Rady Regencyjnej, a jego
diecezjanin, Roman Dmowski, współpracował z Ententą, dążąc do klęski Niemiec.
Publicznie krytykowaliśmy Kościół za popieranie (m.in. wpuszczanie na ambonę)
działaczy KOR-u. Również w sprawie wejścia Polski do Unii Europejskiej byliśmy
poniekąd po przeciwnych stronach. Nasza postawa wierności wobec nauki Kościoła, w
połączeniu z niezależnością polityczną, ma też swoją wartość dla Kościoła, bo służąc
mu, nie obciążamy go naszymi ewentualnymi błędami i nie angażujemy jego
autorytetu do naszych świeckich przecież działań.
Często słyszę pytanie o nasz program gospodarczy. A jaki program
gospodarczy miało Stronnictwo Narodowe w czasach II Rzeczypospolitej? Nie było
spisanego programu, ale była myśl narodowa także w sprawach gospodarki.
Uzdrowienie gospodarki nastąpiło, gdy narodowcy byli u władzy. Takie nazwiska, jak:
Władysław Grabski, Jerzy Zdziechowski, Roman Rybarski, Adam Doboszyński, na
trwałe zapisały się w historii polskiej myśli ekonomicznej. Nieraz mieli oni
przeciwstawne poglądy, ale wszyscy wypracowywali je w ogniu walki o polską
gospodarkę. W ten sposób powstaje zaangażowanie i wykuwa się program
narodowców w wielu dziedzinach – w ogniu polemik, sporów i dyskusji, którym
zawsze przyświeca troska o interes Narodu i państwa polskiego.
Szanujemy własność prywatną i domagamy się reprywatyzacji, gdzie jest to
tylko możliwe, poprzez zwrot mienia, a nie poprzez papiery wartościowe. Jednak
ziemi nadanej w wyniku przeprowadzenia reformy rolnej nikomu odbierać nie wolno.
Im więcej będzie właścicieli nieruchomości, tym zdrowszym będziemy
społeczeństwem. Dlatego sprzeciwiamy się takim pomysłom jak podatek katastralny.
Im więcej będzie samozatrudniających się osób, tym bardziej będziemy niezależni,
bardziej zaradni. Cenimy wolny rynek i pragniemy, by we wszystkich dziedzinach
wpływów państwa było jak najmniej, tzn. jak najmniej „państwowego opiekuństwa”.
W naszym myśleniu jednak obowiązuje prymat polityki nad gospodarką. Są pewne
sprawy nadrzędne. Skoro co jakiś czas stajemy w obliczu zagranicznych sankcji,
musimy starać się być samowystarczalni w dziedzinie żywności. To najważniejszy
warunek samodzielności. Oznacza to konieczność państwowego wsparcia dla
rolnictwa, by nie upadło pod naporem zagranicznej, nieuczciwie i „nie
wolnorynkowo” dotowanej konkurencji. Tu znajdujemy płaszczyznę porozumienia z
ludowcami. Zagrożenie militarne wymaga, byśmy mieli silną armię i jak największą
zdolność do samodzielnego jej zaopatrzenia. Stąd konieczność państwowego wsparcia
dla przemysłu zbrojeniowego. Chcemy bezpieczeństwa wewnętrznego, a więc
sprawniejszej policji i sądownictwa oraz surowszych praw, tak, by przestępcy się bali,
a ludzie prawi czuli się bezpiecznie. Siła narodu zależy od prężności demograficznej.
Konieczna jest więc pronatalistyczna polityka państwa, w tym przede wszystkim
podatkowa. Chcemy dobrego wychowania młodego pokolenia, dlatego zależy nam, by
matka jak najwięcej czasu spędzała w domu. Zamiast finansować bezrobocie, lepiej
zadbać o obecność mam w domach, a więc doprowadzić do takiej sytuacji, by ojciec
sam był w stanie utrzymać rodzinę. Nie oznacza to, że sprzeciwiamy się pracy kobiet
w sytuacjach, gdy pracują zarobkowo z własnej woli, a nie z ekonomicznego
przymusu. Chcemy zdrowej rodziny, zatem ku niej chcemy kierować zainteresowanie
państwa. Uważamy, że państwowe wsparcie ofiar sytuacji patologicznych tylko
wzmaga ich powszechność. Stąd chcemy, by było ono wtórne w stosunku do
wspierania rodziny zdrowej.
Tak wyglądają nasze priorytety, a dostępne i prowadzące do tego środki dzielić
i wykorzystywać trzeba rozsądnie, konsekwentnie, po gospodarsku.
Popieramy tradycyjną polską tolerancję wobec wszelkich mniejszości
narodowych i wyznaniowych. Akceptujemy przyjmowanie różnych azylantów i
uciekinierów, pozwalając im zarówno na zachowanie własnej tożsamości, choćby
przez wieki, jak i na pełne zintegrowanie się z nami.
Oto w największym skrócie podstawy naszego myślenia o polityce. Czasy się
zmieniają, otoczenie się zmienia, przychodzą nowe pokolenia, ale w ruchu
narodowym sposób myślenia pozostaje ten sam. Myśl narodowa, przenoszona z
pokolenia na pokolenie, stanowi o sposobie myślenia milionów Polaków. Jest ona
bowiem naszym narodowym dziedzictwem.
Osoba – rodzina – naród
Wychowani jesteśmy w duchu personalistycznym. To element naszego
chrześcijańskiego dziedzictwa. W centrum zainteresowania musi być człowiek ze
swoimi problemami. Jeżeli ktoś uważa, że najważniejsze jest państwo, Europa,
solidarność międzynarodowa, społeczeństwo, gospodarka, kultura, to się myli.
Wszystkie te instytucje, dziedziny, ideologie, mają służyć człowiekowi, a nie
odwrotnie. Jeżeli nie służą człowiekowi, to nie tylko są niepotrzebne, ale stają się
szkodliwe, szkodliwe dla człowieka. Nabierają charakteru tyranii.
Człowiek żyje w rodzinie i powinien w rodzinie umierać. Gdy człowiek zostaje
poczęty, rodzi się, wychowuje, żyje czy umiera poza rodziną, to jest to sytuacja
patologiczna. Chodzi o to by patologii było jak najmniej. Gdy rodzina sobie nie radzi,
gdy napotykane problemy ją przerastają, konieczna staje się pomoc zewnętrzna,
dalszej rodziny, sąsiadów, parafii, instytucji społecznych, wreszcie państwa czy nawet
instytucji międzynarodowych. Niestety pomoc uzależnia. Dlatego też winna mieć
charakter doraźny i jak najszybciej powinno się ją wycofywać. Jej głównym zadaniem
jest ułatwienie rodzinie odzyskania zdolności do niezależnego i samodzielnego
funkcjonowania.
Podstawowym warunkiem normalnego funkcjonowania rodziny jest posiadanie
mieszkania. Bardzo wiele patologii rodzinnych pochodzi właśnie z braku
samodzielnego mieszkania. W dobrze zorganizowanym społeczeństwie każda para
małżeńska winna rozpoczynać swe wspólne życie we własnym, niezależnym
mieszkaniu. Wraz z powiększaniem się rodziny rosną potrzeby mieszkaniowe i te
potrzeby też muszą być sukcesywnie zaspokajane. Gdy dziadkowie już nie są zdolni
samodzielnie funkcjonować, powinni znaleźć dla siebie miejsce w domach czy
mieszkaniach dzieci i tam przeżyć resztę swoich dni. Gdy rodzina ma dodatkowo
ogródek czy działkę, to ma nie tylko gdzie wypocząć, gdzie wyhodować własne
warzywa i owoce, ale i gdzie uczyć dzieci związku między pracą a plonem, uczyć
przyrody, uczyć współdziałania dla dobra wspólnego. Winniśmy dążyć do tego, aby
każda rodzina mogła w takim domu funkcjonować. Życie zbiorowe trzeba tak
zorganizować, by było to możliwe.
Aby taki dom rodzinny był prawdziwym ogniskiem domowym, musi w nim
stale ktoś być. Musi być stale czynny. Wtedy zawsze jest do czego i kogo wracać.
Dzieci wracają ze szkoły prosto do domu, zarabiający wracają prosto z pracy. Wtedy
jest dużo mniej patologii. Państwo ma mniej problemów ze żłobkami, poprawczakami,
więzieniami, alkoholizmem, narkomanią, prostytucją, domami starców. Jest absurdem
dzisiejszych czasów, że z jednej strony jest coraz mniej pracy, coraz większe
bezrobocie, a z drugiej – potrzeba dwóch pensji, by starczyło na dom i utrzymanie
rodziny. To koniecznie trzeba zmienić. Trzeba przenieść finansowanie bezrobocia na
finansowanie rodziny poprzez odpowiednie upusty podatkowe i zasiłki rodzinne. W
sumie będzie taniej, bo zmaleją koszty borykania się z patologiami i koszty pomocy
społecznej.
Naród to rodzina rodzin, to szersza rodzina. To ci wszyscy, których łączy
wspólna historia, wspólny język, wspólne miejsce na ziemi, czyli Ojczyzna, wspólna
kultura, a w szczególności wspólna literatura piękna. Szekspir, Balzak czy Dante to
autorzy innych narodów, choćbyśmy nie wiem jak ich lubili. Kochanowski,
Mickiewicz czy Sienkiewicz to nasi twórcy. Nigdy nie będę tak reagował na
zwycięstwo Europejczyka, jak reaguję na zwycięstwa Małysza. Jestem dumny z tego,
co w moim narodzie jest wielkie, ale i wstydzę się tego, co jest w nim marne czy
podłe. Naród to wspólnota naturalna, tak jak rodzina. Nie wybierałem sobie narodu ani
rodziny. Urodziłem się w danej rodzinie, w danym narodzie i to determinuje, kim
jestem.
Narodowi potrzebne jest zorganizowanie zbiorowej struktury. Potrzebna jest
jakaś hierarchia, władza i zbiorowa siła. Tą organizację stanowi państwo – własność
danego narodu. Tak przynajmniej jest w ramach naszej europejskiej cywilizacji. Gdzie
indziej spina państwo władca (Rosja, Azerbejdżan), religia (Iran, Izrael), system
kastowy (Indie) czy szczepowy (Afryka). W Europie to narody tworzą państwa.
Państwo jest wyrazem woli narodu do istnienia i funkcjonowania we wspólnej
strukturze organizacyjnej. Ponadto istnieje ono z woli narodu i jemu też podlega.
Powierzamy państwu zarobione przez nas pieniądze (podatki), by z ich pomocą
finansowało sprawy wymagające zbiorowego załatwienia. System społecznoekonomiczny
musi być tak zorganizowany, by podatki były jak najmniejsze, czyli,
żebyśmy jak najwięcej spraw załatwiali sobie sami, bez ingerencji państwa. Jednakże
zawsze będą sprawy, które tylko struktura państwowa będzie w stanie skutecznie
załatwić. Ta skuteczność wymaga, by państwo posiadało potrzebną do tego siłę, by
mogło przymusić opornych. Ale państwo posiada siłę nie po to by bronić siebie przed
obywatelami, ale po to, by bronić obywateli przed zagrożeniami, np. przed
bandytyzmem wewnętrznym (policja) i zewnętrznym (wojsko). Użyczamy państwu
siły, aby chroniło nasz naród, nasze rodziny i każdego z nas z osobna.
Są sprawy wymagające porozumień międzynarodowych, wysiłku zbiorowego
kilku państw. Temu służą sojusze wojskowe (np. NATO), organizacje
międzynarodowe (np. Rada Państw Bałtyckich, Interpol, ONZ) czy też porozumienia
dwustronne (np. w sprawie budowy mostu granicznego). Zadaniem tych organizacji i
porozumień jest służenie w danej sprawie określonym społecznościom.
Można by zapytać: w jakich sprawach Unia Europejska służy, człowiekowi,
rodzinie, narodom? Jeżeli nie jest jasne, komu i czemu tak naprawdę służy, to
jestorganizacją zbędną, a może nawet z czasem przerodzić się w tyranię
Pomocniczość
W naszym myśleniu obowiązuje zasada pomocniczości. Instytucje
samorządowe, państwowe czy międzynarodowe nie powinny ingerować w dziedziny,
nad którymi ludzie potrafią zapanować samodzielnie. Ingerencja jest potrzebna na tym
polu, gdzie człowiek, rodzina, naród sam sobie nie radzi. Z jednej strony będzie to
interweniowanie, by zapobiegać lub przeciwdziałać krzywdzie ludzkiej, a z drugiej –
organizowanie spraw wymagających zbiorowego zaangażowania. Chodnik od chaty
do drogi każdy może zrobić sobie sam lub w ogóle zrezygnować z posiadania go, ale
aby powstała droga, musi już być zbiorowe porozumienie i wspólne pokrycie kosztów
jej powstania. Im większa, lepsza i trwalsza droga, tym więcej kosztuje i stanowi
większy wysiłek organizacyjny. Czasami potrzebne są uzgodnienia i finansowanie ze
źródeł międzynarodowych, gdy droga przekracza granice lub gdy dana autostrada ma
służyć transportowi wielu krajów. Te wyższe instancje organizacyjne są potrzebne na
miarę spraw, których mają dotyczyć. Gdy instancje międzynarodowe chcą decydować
o kształcie płytek chodnikowych na moim podwórku, to mam prawo uznać to za gwałt
na mojej wolności, za nieuzasadnioną ingerencję, za rodzaj tyranii. Ale jeżeli taka
ingerencja jest konieczna, to trzeba sprawę tak uzasadnić, by zainteresowany sam
uznał jej słuszność. Mnie się może wydawać, że pokruszone stare płyty eternitowe
będą się nadawały na chodnik przed moim domem. Tymczasem są one z azbestu, a
dzisiaj już powszechnie wiadomo, że wdychanie azbestu jest szkodliwe dla zdrowia.
W związku z tym ingerencja państwa czy nawet instytucji międzynarodowych w
budowę mojego chodnika może być w pełni uzasadniona, w moim własnym interesie
czy też w interesie moich gości i sąsiadów, którzy mogliby azbest z uszczerbkiem dla
swego zdrowia wdychać. Jeżeli ta interwencja ze szczebla wyższego, niejako z
zewnątrz, jest w interesie człowieka, rodziny, narodu, to jest nie tylko do
zaakceptowania, ale nawet może być przyczyną uzasadniającą zastosowanie
przymusu.
Zasada pomocniczości, dzisiaj modnie określana zasadą subsydiarności, to
hasło często stosowane i nadużywane do uzasadnienia różnych działań Unii
Europejskiej. Rzekomo chodzi w niej o dowartościowanie samorządów. Zgodnie z
nauką społeczną Kościoła pomocniczość polega na tym, że to, co się da, powinno być
załatwiane na najniższym szczeblu organizacyjnym. Rodzina niech załatwia swoje
sprawy, a gmina niech się niepotrzebnie nie wtrąca. Gmina niech załatwia swoje
sprawy, a powiat niech się niepotrzebnie nie wtrąca. Powiat niech załatwia swoje
sprawy, a województwo niech się niepotrzebnie nie wtrąca, itd. Otóż podstawowy
problem polega na tym, co jest, a co nie jest wtrącaniem się niepotrzebnym.
Jeżeli u sąsiadów są stale kłótnie, wtrącać się, czy nie? Wzywać policję, czy
nie? Zwykle staramy się nie wtrącać. Ale w momencie, gdy dochodzi do pijackich
zbrodni, to jest już za późno. I wtedy powstaje pytanie, gdzie byli sąsiedzi, gdzie
policja, czy nikt nie wiedział, że w tamtej rodzinie źle się działo? Czemu nikt nie
zdobył się na interwencję? To samo dotyczy większych zbiorowości. Może są gminy,
które zupełnie sobie nie radzą. Może są województwa bezradne w obliczu jakichś
klęsk. Jest pewna granica zachowań czy stanów dezorganizacji, która nie pozwala
sąsiadom stać obojętnie, która wymaga interwencji z zewnątrz, interwencji, która
polegałaby na przyjściu z pomocą – stąd termin pomocniczość.
Termin subsydiarność, pochodzący z łaciny, ma ten sam trzon, co słowo
subsydium, czyli pomoc. Ale w języku angielskim wyraz „subsidiary” oznacza także
„podrzędny”. I to raczej w tym drugim znaczeniu słowo to pojawia się w nowomowie
Unii Europejskiej. W imię tej zasady Unia Europejska chce się wtrącać w coraz więcej
dziedzin, i to wtrącać nachalnie, z całym arsenałem środków przymusu. Musimy
stawiać opór ingerencjom zbędnym.
Z zagadnieniem tym łączy się inny temat. Planowana struktura przyszłego
państwa europejskiego, republiki federalnej Europy, ma się składać z centrali w
Brukseli i w miarę samodzielnych regionów, czyli ma funkcjonować na wzór
Republiki Federalnej Niemiec, gdzie landy mają sporą dozę niezależności, a sprawy
najważniejsze lub wspólne załatwia rząd federalny. Dlatego też dąży się do kreowania
regionów o rozmiarach mniej więcej odpowiadających niemieckim landom. Namawia
się te regiony, by powoływały w Brukseli swoje przedstawicielstwa, z zadaniem
załatwiania w centrali spraw ich dotyczących, z pominięciem właściwego państwa
narodowego. Wkrótce rządy narodowe mają stać się niepotrzebne. Będzie rząd
federalny w Brukseli i regiony. Wiadomo – małymi łatwiej się rządzi. Jest to polityka
z założenia antynarodowa. Niby głosi się troskę o różne mniejszości narodowe,
regionalne zróżnicowania, historyczne i tradycyjne odrębności, ale w rzeczywistości
chodzi o likwidację państw narodowych. Zasadę pomocniczości wykorzystuje się do
tego celu, rozumiejąc ją jako pomoc czy ingerencję unijnej centrali, skierowaną
bezpośrednio do regionów.
Otóż zasada pomocniczości winna dotyczyć również państw. Instytucja
międzynarodowa nie powinna ingerować w sprawy, które państwa z powodzeniem
załatwiają we własnym zakresie.
Polskę szczególnie trudno podzielić na regiony. Z zaludnienia naszego kraju
wynika, że dla osiągnięcia odpowiednio małych, ale nie za dużych jednostek potrzeba
nas podzielić na około 12 regionów. Temu służyła likwidacja 49 województw i
szukanie takiego podziału kraju, by uzyskać regiony o rozmiarach odpowiadających
„normom europejskim”. W wyniku oporu sił lokalnych powstało 16 województw, a
więc trochę za dużo. Unia Europejska żąda, by dla celów statystycznych kilka
województw połączyć, ponieważ chce dane statystyczne ogłaszać dla 12 regionów. W
ordynacji do Parlamentu Europejskiego wymyślono podział kraju na 13 okręgów
wyborczych. Powstała z naszego polskiego punktu widzenia zupełna fikcja, że poseł
do Parlamentu Europejskiego reprezentuje jakiś region. Próbowaliśmy przeforsować
zasadę, że okręg jest jeden – Polska. Wtedy każdy poseł czułby się odpowiedzialnym
za całość spraw polskich. My, posłowie Ligi Polskich Rodzin do Parlamentu
Europejskiego, tak właśnie rozumiemy nasz mandat – troska o sprawy całej Polski. Ale
ponoć nie tak mamy funkcjonować w Unii Europejskiej. Mamy się przyzwyczajać do
Europy Regionów.
Wróćmy jednak do tematu pomocniczości w ujęciu wewnętrznym – w naszym
kraju. Zgodnie z prawem naturalnym chcielibyśmy tę zasadę wprowadzać w życie,
czyli ograniczyć do minimum ingerencję państwa w życie lokalne. Trzeba pozwolić
samorządom, by rzeczywiście same się rządziły. W tym celu muszą mieć odpowiednie
do swoich zadań środki finansowe. Chodzi o to, by proporcjonalna do zadań część
wpływów podatkowych zbieranych na danym terenie zostawała do lokalnego
wykorzystania. To żadna łaska ze strony państwa czy rządu, że takie środki przyznaje.
Powinno być odwrotnie. Ustaloną część środków zebranych na dole winno się
przekazywać do szczebla wyższego, aby załatwiał sprawy, których lokalnie samorządy
nie są w stanie załatwić same. Dotyczy to też środków przeznaczanych na
wyrównywanie różnic w rozwoju gospodarczym między poszczególnymi regionami
kraju.
Ta ogólna zasada natrafia jednak na problem wspomniany wyżej – projekt
likwidacji rządów narodowych. Chcąc bronić potrzeby istnienia rządów państw
narodowych, nie możemy nadmiernie ograniczać ich kompetencji. W tej chwili są one
z jednej strony pozbawiane tych kompetencji, które przechodzą do Unii Europejskiej,
a z drugiej zaś rekomenduje się, w imię pomocniczości, przekazywanie ich
samorządom. I tak słuszna zasada działająca w jedną stronę (od państwa do
samorządów), w połączeniu z jej zaprzeczeniem w drugą (od Unii do państwa), powoli
prowadzi do likwidacji rządów narodowych. Aby chronić zasadę posiadania własnego
rządu narodowego, z liczącymi się kompetencjami, wyhamowuje się proces
przekazywania zbyt wielu kompetencji do samorządów. I tak, nie potrafiąc się bronić
przed uzurpacją kompetencyjną Unii Europejskiej, pozwalamy państwu uzurpować
kompetencje samorządów. W ten sposób ograniczamy proces nie tylko zgodny z
prawem naturalnym, ale również jak najbardziej naturalny dla naszej cywilizacji i
historycznej tradycji. Nasza siła zawsze polegała na zdolności do oddolnego
samoorganizowania się, do improwizacji, do działania twórczego, bez oglądania się na
instrukcje płynące z góry, bez których w takiej np. Rosji, kraju cywilizacji turańskiej,
nic sensownego zrobić się nie da.
Na umniejszanie kompetencji rządu pozwolić nie możemy. By się przed takim
procesem bronić, zamiast ograniczać kompetencje samorządów, musimy odzyskiwać
kompetencje nieroztropnie przekazane Unii Europejskiej. Trzeba się przygotować do
blokowania dalszego postępu centralizacji w Unii Europejskiej. Wiele spraw
pochodzących z Unii jest sensownych i nadaje się do zastosowania u nas. Na przykład
wymóg likwidacji wyrobów z azbestu i utylizacji ich w sposób nieszkodliwy dla
środowiska jest ze wszech miar słuszny. Musimy to zrobić w imię słuszności sprawy,
nawet podpisując odpowiednie konwencje międzynarodowe tego tematu dotyczące,
ale nie jako obowiązek wynikający z unijnych dyrektyw. Nie chcemy się izolować od
świata i żyć w zacofaniu, ale chcemy być wolni i nie możemy pozwolić, by Unia
dyktowała naszym samorządom, z pominięciem szczebla państwowego, co mają robić.
Przy omawianiu tej kwestii pojawia się też inna sprawa. Województwa
załatwiają różne sprawy z gminami z pominięciem powiatów. Wskazuje to na
zbędność szczebla powiatowego. Wobec tego postulowałbym likwidację powiatów.
Bez bólu można by przekazać kompetencje powiatów częściowo województwom, a
częściowo gminom. Powiaty można by zachować jako formę współpracy czy
samoorganizowania się gmin, jeżeli tego chcą i na ich koszt, ale bez odrębnego
szczebla samorządowego. Czyli proponuję ten sam mechanizm, do którego zmierza
Unia Europejska, prowadząca do uwiądu rządów państw narodowych. Jest jednak
zasadnicza różnica między powiatami a państwami. Rząd państwa potrzebny jest jako
strażnik naszej suwerenności, natomiast poszczególne szczeble władzy samorządowej
to tylko narzędzia organizacji życia zbiorowego. Możemy je modelować dowolnie w
zależności od potrzeb i stopnia skomplikowania spraw przewidzianych do załatwienia
na szczeblu samorządowym.
Patriotyzm gminny, powiatowy czy wojewódzki wobec tak zwanych małych
ojczyzn to zupełnie inna ranga więzi zbiorowej niż patriotyzm ukierunkowany na
Polskę, naszą „dużą” Ojczyznę. To chyba oczywiste! Natomiast zjednoczona Europa,
mimo licznych zabiegów unijnych aparatczyków, nigdy takiej więzi, takiej lojalności u
swoich obywateli nie wykrzesze.
Demokracja dzisiaj
Wszyscy powtarzają stwierdzenie Churchilla, że „demokracja to bardzo zły
system, ale nikt nie wymyślił lepszego”. Nie zmienia to faktu, że trwają poszukiwania
doskonalszego systemu. Demokracja wyraźnie znajduje się w głębokim kryzysie.
Ewolucja demokracji
Jesteśmy krajem, w którym demokracja zakorzeniona jest od wieków. Zaczęło
się od wyboru Jagiełły na króla Polski. Dokonali tego panowie małopolscy. Oferta
była nie byle jaka: – władztwo nad potężnym państwem, a do tego młoda i słynąca z
piękności Jadwiga jako żona, – dziś już wiemy, że miała to być żona święta. Ale były
też warunki. Jagiełło musiał się ochrzcić i obiecać przeprowadzenie chrztu swego
dotychczasowego dziedzictwa, czyli Litwy. Musiał także zgodzić się na ograniczenie
swoich uprawnień władczych, na zasadę neminem captivabimus nisi iure victum
(nikogo nie uwięzimy o ile nie będzie prawem skazany), czyli zrezygnować z władzy
absolutnej, którą cieszył się na Litwie. Polska weszła na drogę demokracji, drogę
zależności władcy od wyborców. Władza stała się przedmiotem umowy między
władcą a jego wyborcami. Grono wybierających było niewielkie: grupa najwyższej
arystokracji. Do dziś podziwiamy ich mądrość nie tylko w podjętej decyzji o wydaniu
Jadwigi za Jagiełłę, ale i w dalszych ich działaniach u boku nowego króla.
Często niesłusznie traktujemy cały okres panowania Jagiellonów jako rezultat
tej jednej decyzji związanej z wyborem Jagiełły. Wybór był dożywotni, ale nie
obejmował następców. Nie było oczywiste, że po śmierci Jagiełły królem musi zostać
jego syn. Wymagało to ponownej decyzji wyborców. Królem najczęściej zostawał
najstarszy syn, ale nie zawsze. To nie najstarszy syn Kazimierza Jagiellończyka,
Władysław, został królem Polski. Zygmunt Stary, obawiając się, że jego syn, Zygmunt
August, może nie zostać wybrany, zaaranżował jego elekcję jeszcze za swego życia
(stąd przydomek Stary dla odróżnienia od młodego króla Zygmunta). Każdej elekcji
towarzyszyła nowa umowa władcy z wyborcami. W ten sposób z każdą elekcją rosła
liczba praw ograniczających władzę króla i przywilejów dla wyborców. Rosło również
grono elektorów. Wzrastał zakres demokracji. Stopniowo cała szlachta uzyskała prawo
wyborcze. Zaraz jednak pojawiły się ograniczenia, bo nadmiar wyborców stwarzał
różne trudności. Ustalona została zasada głosowania osobistego, viritim, trzeba było
pojawić się na polu elekcyjnym. Z drugiej strony pojawiły się mechanizmy
rozszerzające zakres demokracji, sejmiki lokalne i przywożenie na elekcję pakietu
głosów ze swego powiatu, a więc wybory pośrednie.
Równocześnie w miastach rosła zasada rządów przedstawicielskich. Wybierano
rajców i to oni, z woli mieszczan, rządzili miastem. Dzięki temu niektóre miasta (np.
Gdańsk) stawały się odrębnymi potęgami, z którymi królowie musieli się liczyć.
Po wymarciu Jagiellonów każda elekcja króla w Polsce stała się wydarzeniem
zauważanym także za granicą i różne ośrodki zagraniczne zaczęły się w nią
angażować, a to dlatego, że trwała zasada wybierania kogoś z rodu królewskiego. Na
elekcję przyjeżdżali przedstawiciele obcych dworów i tworzyli koterie popleczników
dla swego kandydata. Szczególnie po abdykacji Jana Kazimierza, gdy nie było
królewicza z polskiej linii Wazów, obce dwory mocno zaangażowały się w promocję
swoich przedstawicieli do polskiego tronu. Widząc to niekorzystne zjawisko,
podkanclerzy bp Andrzej Olszowski rzucił hasło: „Niech każdy złoży przysięgę, że nie
będzie głosował na tego, od kogo brał pieniądze!”. Zebrana szlachta na Woli
błyskawicznie podjęła to hasło, żądając od wszystkich przysięgi. Tym jednym
posunięciem zostali wyeliminowani wszyscy obcy kandydaci. Padło następne hasło:
„Chcemy króla Piasta!” Wnet wybrany został Michał Korybut Wiśniowiecki, syn
Jaremy, słynnego obrońcy kresowych stanic. W tym samym duchu odbyła się następna
elekcja, kiedy to królem został Sobieski. Polska znalazła sposób na zgubną ewolucję
demokracji w kierunku uzależnienia od obcych.
Niestety, nie na długo. Obieranie przedstawicieli obcych rodów królewskich
powróciło – przyszła epoka Sasów. Ale elekcje Leszczyńskiego i Poniatowskiego
świadczą, że myśl o wybieraniu rodzimego króla była wciąż żywa. Jednakże miały też
miejsce obce ingerencje w nasze elekcje. Znalazło to wyraz w zapisie Konstytucji 3
Maja, domagającym się, by władza królewska była dziedziczną w celu „zamknięcia na
zawsze drogi wpływom mocarstw zagranicznych” w czasie bezkrólewia. Również
Amerykanie, naśladujący naszą demokrację, zapisali w swojej konstytucji, że
prezydent ma być urodzony w USA. Do dziś uniemożliwia to kandydowanie na
prezydenta takim ludziom, jak Kissinger, Brzeziński czy Schwarzenegger.
Konstytucja 3 Maja przyniosła jeszcze inny element. Rozszerzyła prawa
obywatelskie. Nie tylko potwierdziła i umocniła prawa mieszczan, ale i zauważyła
chłopów i włościan, przejmując ich pod opiekę prawa państwowego i uznając ich
wolność osobistą. W USA konstytucja dała prawo głosu wszystkim, ale nie zniosła
niewolnictwa. U nas nie było go nigdy. Nasze prawa obywatelskie uznane zostały za
zagrożenie dla sąsiednich monarchii absolutnych, wskutek czego dostaliśmy się pod
ich panowanie. Ale już pod koniec XIX w. i tam pojawiły się organy
przedstawicielskie powoływane drogą wyborów. Ordynacje były różne. Nie wszyscy
mieli prawo głosu (kobiety, koczownicy) lub głosy nie miały równej wagi (głosy
ziemian i arystokracji liczyły się bardziej). Zakres demokracji ciągle się jednak
poszerzał. W chwili wybuchu I wojny światowej mieliśmy polskie przedstawicielstwa
w parlamentach wszystkich trzech państw zaborczych. (Koła polskie zdominowane
były przez przedstawicieli narodowej demokracji – to oni stanowili fundament
odrodzonego Sejmu po odzyskaniu niepodległości).
Doszliśmy do obecnego stanu, ale ewolucja demokracji trwa. Modna dziś
propaganda równości mężczyzn i kobiet zmierza do zapewnienia odpowiedniej
obecności kobiet w organach przedstawicielskich (numerus clausus). Tu i ówdzie
obcokrajowców zrównuje się w prawach wyborczych z ludnością rodzimą. Umożliwia
się głosowanie mieszkającym za granicą, w konsulatach. Rozważa się umożliwienie
głosowania telefonicznego lub przez internet.
A jaka będzie dalsza ewolucja demokracji? Wielu się nad tym zastanawia.
Defekty demokracji
To, że demokracja ma wady, widzi każdy. Podstawową jej wadą jest fakt, że o
ważnych sprawach decydują ludzie, którzy nie mają pojęcia, o co chodzi.
Rozszerzanie uprawnień wyborczych oddaje zasadnicze decyzje w ręce najmniej
kompetentnych. Dziś wyborcy to nie panowie małopolscy. Konsekwencją tego jest
coraz niższy poziom kampanii wyborczych, które nie są adresowane do tych, którzy
mają określone poglądy polityczne, ale do tych, którzy wiedzą najmniej. Polityków i
ich partie sprzedaje się jak każdy inny towar konsumpcyjny przy pomocy
adresowanych do podświadomości reklam. Mamy więc nic nie mówiące hasła w
rodzaju: „pogoda dobrych ludzi” czy „wybierz przyszłość”, lub obietnice bez pokrycia
(np. mieszkanie dla każdego). W rezultacie o wyniku wyborów decyduje ilość
pieniędzy wydanych na billboardy i reklamy w telewizji, względnie dostępność
polityczna do telewizji publicznej.
Niska świadomość polityczna wyborców przekłada się często na bardzo niski
poziom świadomości politycznej wybranych. Do samorządów i parlamentów dostają
się ludzie popularni, sportowcy, gwiazdy telewizyjne, ludzie o atrakcyjnej aparycji,
względnie lokalni krzykacze, faworyci czy klienci różnych bogaczy lub po prostu
ludzie przypadkowi. Tzw. listy krajowe nie cieszą się popularnością i zostały usunięte
z naszej ordynacji wyborczej, a to one gwarantowały, by najważniejsi dla danej partii
ludzie, potrzebni przy sprawowaniu władzy bądź prowadzeniu skutecznej opozycji,
dostali się do Sejmu. Potem Sejm czy poszczególni posłowie są krytykowani za brak
kompetencji, a tymczasem przyczyna leży w niesprawności systemu wyborczego.
Obecnie demokracja zaczęła obejmować sprawy, które nigdy pod osąd ludzki,
pod głosowania, nie powinny być poddawane. Przecież nad Dekalogiem się nie
głosuje! Tymczasem większością głosów różnych parlamentów wprowadza się prawo
do zabijania (aborcja, eutanazja, eksperymenty na ludzkich embrionach), legalizuje
cudzołóstwo i zboczenia, dopuszcza lichwę uprawianą przez banki itd. Jan Paweł II
nauczał, że demokracja bez wartości zamienia się w totalitaryzm.
Innym defektem demokracji jest mała sprawność w rządzeniu. Na pewno
łatwiej jest rządzić, mając uprawnienia dyktatorskie, gdy żadna opozycja nie
przeszkadza. Warto przy okazji dodać, że na ogół szary obywatel lubi rządy twardej
ręki i o takich marzy.
To nieprawda, że w procesie demokratycznym uczestniczyć chce każdy.
Frekwencja wyborcza bywa bardzo niska, jak mieliśmy okazję zobaczyć przy
wyborach do Parlamentu Europejskiego. Wielu zdaje sobie sprawę, że do
podejmowania decyzji się nie nadaje, ale jednak chce, żeby ktoś rządził. Dotyczy to w
szczególności ludzi wychowanych w cywilizacji turańskiej. Rządy Łukaszenki na
Białorusi nic wspólnego z demokracją nie mają, co wcale nie oznacza, że nie ma on
jakiegoś poparcia społecznego. Podobnie odbierany jest Putin przez Rosjan, Aliyev
przez Azerów, czy swego czasu Piłsudski u nas.
Wreszcie demokracja ma tę wadę, że często degeneruje się w system
dwupartyjny, gdzie partie praktycznie się nie różnią, a wyborcy mają tylko złudzenie,
że coś zmieniają, wpuszczając inny zestaw twarzy do funkcji rządowych. Tymczasem
faktyczna władza jest za kulisami, w biznesie, w bankach, w służbach specjalnych, w
lożach – ale większość wyborców nie ma o tym pojęcia. Ludzie ambitni, którzy o tym
wiedzą, często świadomie dążą do odgrywania roli zakulisowej i nie angażują się do
pracy w organach przedstawicielskich – czyli programowo odrzucają demokrację jako
drogę do władzy. Taki George Soros, Henry Kissinger czy Józef Retinger nigdy nie
startowali w żadnych wyborach, a przecież nie sposób nie uważać ich za bardzo
wpływowych działaczy na światowej arenie politycznej.
Pozory demokracji
Rezultatem tych defektów demokracji jest to, że staje się ona pozorna. W PRL
niby można było wybrać 8 z 10 kandydatów, ale wszystkich wystawiała rządząca
partia oraz zalecano nikogo nie skreślać, czyli oddawać głos na pierwszych 8
kandydatów. Ludzie bali się, że będą odnotowani jako uchylający się od głosowania
lub że poszli za kotarkę skreślać. W rezultacie cała ta „demokracja” była farsą i
wszyscy o tym wiedzieli.
O wiele częściej wybory się po prostu kupuje. Można to zrobić w sposób
nielegalny – czyli fałszując wyniki, albo legalny – kupując kampanię wyborczą.
Fałszowanie wyborów jest w stanie zorganizować jedynie dotychczasowa władza, bo
to ona organizuje wybory. Sprawa jest jednak ryzykowna, bo jeżeli zostanie
zdemaskowana, to o zmianach politycznych zadecyduje ulica, która dotychczasową
władzę usuwa metodą rewolucyjną (np. Gruzja). Można również fałszować sondaże
lub nagłaśniać tylko te, które uważa się za korzystne dla siebie. Sondaże mają
ogromny wpływ na wyborców, bo ludzie z reguły wolą być wśród tych którzy się
liczą, a partii skazanych na przegraną popierać nie będą. Tutaj trudniej udowodnić
fałszerstwo, więc z tą metodą kupowania wyborów spotykamy się częściej.
Najczęściej jednak mamy do czynienia z zupełnie legalnym kupowaniem kampanii
wyborczej. Polega ono na monopolizacji środków przekazu. Dzisiaj wybory wygrywa
decydujący o tym, co się ukaże w telewizji. Gdy oglądalność koncentruje się na
telewizji publicznej, poprzez ograniczanie opozycji dostępu do niej sprawujący władzę
przedłużają ją sobie. Gdy telewizja prywatna jest bardziej oglądana, jej właściciel
może zostać premierem (np. Berlusconi we Włoszech). Oczywiście wybory kosztują.
Trzeba mieć środki na reklamy w telewizji, radiu, na billboardach, na plakatach itd.
Kto ma więcej pieniędzy, temu łatwiej wynik wyborów kupić. Niestety w wyborach
wielokrotnie odgrywają też rolę pieniądze pochodzące z zagranicy. Przydałby się dziś
ktoś taki, jak bp Olszowski, kto by znalazł sposób na wyeliminowanie obcych
wpływów.
Pozory demokracji widać też przy różnych wyborach wewnątrz organizacji.
Dziś już nic nie zostawia się na żywioł. Wybory przygotowuje się w wąskim gronie
decydentów danej organizacji, a potem na zebraniu wyborczym dostarcza się
zaufanym członkom sugestie, jak głosować, oraz uprawia się indywidualny lobbing
pod owe ustalenia. Przygotowanie wyborów stało się normą. Rzeczywiste decyzje
wyprzedzają same wybory.
W pewnym zakresie ma to również miejsce w wyborach powszechnych. Niska
świadomość polityczna wyborców powoduje, że z reguły głosują oni na pierwsze
nazwisko na liście. Ustalenia wewnątrzpartyjne, dokonane na długo przed wyborami,
dotyczące tego, kto znajdzie się na pierwszym miejscu na liście, w dużym stopniu
determinują wygraną danej osoby w wyborach.
Tak więc w rzeczywistości wyborcom tylko wmawia się, że to oni decydują.
Pomysły rozszerzające demokrację
Widząc te wszystkie niedomagania demokracji, poszukuje się usprawnień w jej
funkcjonowaniu. Jedni uważają, że demokracji jest za mało, i proponują ją poszerzyć.
Tu i ówdzie (np. w Belgii) wprowadza się przymus głosowania – żeby rzeczywiście
wszyscy ponosili odpowiedzialność za wynik wyborów. (W PRL wymuszano udział w
wyborach strachem). Coraz to bardziej obniża się wiek uprawniający do czynnego i
biernego udziału w wyborach, gdyż uważa się, że młodzi wcześniej dojrzewają i winni
mieć prawo do głosu w sprawach ich dotyczących.
Widziałbym uzasadnienie dla jeszcze dalej idącego rozszerzenia liczby
uprawnionych. Można by uprawnić dzieci do udziału w głosowaniach, tyle tylko, że –
póki są nieletnie – głosowaliby za nich rodzice: – matki za córki i ojcowie za synów.
Dałoby to większy wpływ na sprawy państwowe tym, którzy ponoszą trud
wychowywania następnego pokolenia. 22 stycznia 2004 r. nowo mianowany 80-letni
kardynał Gustaaf Joos z Belgii powiedział w radiu RTBF, że uważa za rzecz
nienormalną, iż głos ojca 7 dzieci liczy się tak samo, jak głos 18-letniego wyrostka,
który ledwo potrafi pisać (Agencja RU 07/2004).
Pomysły zawężające demokrację
Pojawiają się też pomysły na zawężenie liczby osób uprawnionych do
głosowania.
Jednym ze sposobów są wybory pośrednie. W wyborach powszechnych
wybiera się elektorów, a ci z kolei wybierają posłów, senatorów czy prezydenta. W
taki sposób wybiera się prezydenta w Niemczech. Taki system formalnie obowiązuje
też w USA – prezydenta wybierają elektorzy. System ten jednak zdegenerował się,
gdyż w pierwszym głosowaniu elektorzy są zobowiązani głosować według większości
uzyskanej w danym stanie, czyli decyduje nie ich własna mądrość, ale wynik w
wyborach powszechnych. W efekcie na ogół już w dzień po wyborach wiadomo, kto
wygrał. Gdyby jednak na elekcję jechali wybrani do tego np. przez samorządy, byłoby
to ograniczenie liczby wyborców do ludzi już w polityce czynnych, a więc trudniej by
było wpłynąć na nich tanią propagandą.
Sposób ważenia głosów np. cenzusem wykształcenia lub posiadaniem
nieruchomości był już próbowany (w Rosji na początku XX wieku), ale został uznany
za niedemokratyczny i świat od tej metody odszedł. Prosty, niewykształcony człowiek
może posiadać życiową mądrość i nie wolno go ograniczać w prawach wyborczych.
Zasada równości praw wyborczych wszystkich obywateli nie może być naruszana.
Trzeba więc szukać innych rozwiązań.
Można by uznać, że prawo wyborcze to przywilej, który ma coś kosztować.
Trudno wyobrażać sobie pobieranie odpłatności za głos, bo byłoby to uznane za
niesprawiedliwe dla ubogich. Ubogi też może mieć dobrze poukładane w głowie i
mieć rację. Kompetencja i zamożność nie idą w parze. Ale można by np. podwoić
wysokość kar w kodeksie karnym dla obywateli głosujących. Wtedy przywilej
głosowania połączony byłby z perspektywą, że każdy mandat będzie kosztował
dwukrotnie więcej, każda odsiadka będzie dwukrotnie dłuższa. Oczywiście
rejestrowanie się jako obywatel głosujący musiałoby nastąpić na okres nie krótszy niż
jedna kadencja organów przedstawicielskich.
Już samo rejestrowanie się jako wyborcy mogłoby stanowić ogranicznik liczby
głosujących. Dziś teoretycznie każdy może sprawdzić, czy jest na liście wyborców, ale w
praktyce mało kto to robi. Gdyby był obowiązek zarejestrowania się na kilka tygodni przed
wyborami, to głosowałoby dużo mniej ludzi i przy okazji można by dostarczać tylko taką
liczbę kart do głosowania, jaka odpowiada liczbie zarejestrowanych wyborców w danym
obwodzie. Dałoby to oszczędności i ograniczyło liczbę wyborców tylko do osób
zainteresowanych udziałem w wyborach. Niczyje prawa nie byłyby naruszane, a poziom
kampanii wyborczej podniósłby się. Ograniczyłoby to też możliwość fałszowania poprzez
uzupełnianie urny niewydanymi, a odpowiednio oznakowanymi kartami.
Demokracja w UE
Niby to w imię demokracji w Unii Europejskiej proponuje się zastąpić w Radzie
Ministrów (zgromadzeniu przedstawicieli narodów) równe prawa krajów członkowskich
już nie kompromisem nicejskim, ale podwójną większością (określona większość krajów i
to reprezentujących określone minimum ludności). Chodzi oczywiście o likwidację
ostatniego elementu suwerenności krajów członkowskich.
Tymczasem proponowana Konstytucja Europejska zawiera element likwidujący faktyczną
demokrację. Niby jest Parlament Europejski, ale mimo tego, że jego decyzje są nadrzędne
wobec parlamentów narodowych, posiada o wiele mniejsze kompetencje niż one. Przede
wszystkim nie ma prawa inicjatywy ustawodawczej (zgłaszania projektów ustaw). Pojawia
się tu deficyt demokracji – to, co odbiera się parlamentom krajowym, nie trafia do
europejskiego. Co się zatem z tym dzieje?
Prawo inicjatywy ustawodawczej ma mieć tylko Komisja Europejska. Zarówno
Parlament, jak i Rada Ministrów mogą tylko apelować o nowe prawo, ale zgłaszać
projektów nie mogą. Parlament może zawetować pomysł Komisji ustawową liczbą głosów
(więcej niż połowa ogólnej liczby posłów) i musi on posiadać poparcie Rady (jego
podwójnej większości). Parlament może też ustawową liczbą głosów wprowadzić
poprawki do propozycji Komisji, a Rada tylko jednogłośnie. W sumie więc Komisja
praktycznie decyduje o wszystkim.
A jak ona powstaje? Wyborcy wybierają bezpośrednio posłów do parlamentów swoich
i Europejskiego, a więc mają też pośredni wpływ na powoływanie swoich premierów,
czyli skład Rady, ale nie na skład Komisji, na jej przewodniczącego, ministra spraw
zagranicznych, ministra finansów, ministra sprawiedliwości i pozostałych komisarzy. Tych
najważniejszych wyborów ma po wyborach parlamentarnych dokonać Rada podwójną
większością głosów, spośród kandydatów na komisarzy zgłoszonych przez kraje
członkowskie. Parlament zatwierdzi przewodniczącego i cały skład Komisji zwykłą
większością, ale nie może zgłaszać własnych propozycji. Odwołać całą Komisję może
większością 2/3 głosów lub ustawową, ale poszczególnych komisarzy nie.
W taką to demokrację teraz weszliśmy! Na razie projekt Konstytucji Europejskiej
jeszcze nie został przyjęty i nie obowiązuje. Wymaga ratyfikacji – miejmy nadzieję, że w
referendum ten projekt odrzucimy, zarówno Polska, jak i inne kraje.
Niewątpliwie trzeba szukać nowych rozwiązań, bo demokracja dewaluuje się, ale
propozycje Unii Europejskiej to zakamuflowana próba usankcjonowania rządów
zakulisowych. Parlamenty zarówno krajowe, jak i europejski, mają odgrywać rolę
parawanów dla tych rządów. Czy kraje europejskie, a wśród nich my, wyrażą na to zgodę?
Mam nadzieję, że nie.
Polska w Unii
Wejście Polski do Unii Europejskiej stało się faktem niechcianym przez nas,
szkodliwym dla Polski, uciążliwym, niemniej jednak faktem. Póki to było możliwe,
staraliśmy się przeciwdziałać akcesji. Mieliśmy nadzieję, że Polacy w referendum
pomysł wejścia do Unii odrzucą. Stało się inaczej. Dzisiaj musimy się zastanowić, co
teraz w Unii będziemy robić, co zrobić możemy i co dobrze by było, żebyśmy zrobili.
Odrzucenie Konstytucji
Pierwszy etap mamy za sobą. Przymierzaliśmy się do ostrej walki o odrzucenie
projektu Konstytucji UE. Zbieraliśmy podpisy wzywające do poddania tego projektu
pod ogólnokrajowe referendum. Nie chcieliśmy, by o przyjęciu lub odrzuceniu unijnej
Konstytucji decydowała ratyfikacja dokonana przez Sejm, szczególnie obecny Sejm,
zdominowany przez prounijną większość. Dzięki Polsce proces ustanawiania
Konstytucji został na parę miesięcy przesunięty w czasie. Została ona zablokowana
przez twarde stanowisko Polski na konferencji międzyrządowej w Brukseli w dniu 13
grudnia 2003 r. Polska udowodniła wtedy, że pomiatać sobą nie pozwoli. Jest to
niewątpliwy sukces premiera Millera, ale też i prawie całej polskiej sceny politycznej,
gdyż premier działał pod silną presją wielu środowisk. Mało osób wie, jak wielką rolę
w tym wszystkim odegrała Liga Polskich Rodzin. Prezydent bardzo chciał zastąpić
premiera, ale ten zastąpić się nie dał, choć mocno był poturbowany po wypadku
helikoptera, którym wracał z uroczystości barbórkowych. Premier miał prawo obawiać
się większej uległości prezydenta wobec unijnych propagatorów projektu Konstytucji
Europejskiej. Pojechał w gorsecie usztywniającym nadwątlony kręgosłup. Jednym z
najważniejszych elementów tego gorsetu była uchwała Sejmu1 z 11 grudnia 2003 r., za
którą głosowała prawie cała izba.
Uchwała była pomysłem Ligi Polskich Rodzin. To nasi przedstawiciele
(głównie Roman Giertych) prowadzili rozmowy z klubami poselskimi, by uzyskać ich
akceptację. Na Konwencie Seniorów w godzinach popołudniowych 11 grudnia udało
się ustalić tekst prawie konsensualny (przeciw były tylko koła RKN Antoniego
Macierewicza i PP Jana Łopuszańskiego). Jego istotą było zobligowanie premiera, by
nie ustępował w sprawie niekorzystnego dla Polski zapisu sposobu głosowań w Radzie
Ministrów i nie pozwolił, by Rzeczpospolita Polska utraciła prawo weta przy
jakichkolwiek zmianach traktatowych w przyszłości. Kompromis, za którym
opowiadał się Prezydent, miał polegać na tym, że temat głosowań w Radzie Ministrów miał być odłożony na czas, gdy już nie będzie obowiązywało prawo weta krajów
członkowskich. Premier okazał się uchwale wierny, a potem przy różnych okazjach
deklarował, że była mu ona pomocną w utrzymaniu twardego stanowiska.
Sejm podjął uchwałę wieczorem 11 grudnia 2003r. Tylko kilku posłów było
przeciw. Chcieli zmian w uchwale, proponowanych przez Antoniego Macierewicza i
Jana Łopuszańskiego. Domagali się normalnego procesu dyskutowania nad jej
tekstem, a więc odroczenia uchwały na inny termin, czyli już po konferencji w
Brukseli. Dla tych zmian i tak zgody większości sejmowej by nie było. Kto nie umie
zauważyć historycznego momentu i obstaje przy nieosiągalnym, sam się ośmiesza.
Przeciwnicy uchwały stanęli w jednym szeregu ze zwolennikami Konstytucji
Europejskiej, takimi jak Prezydent Kwaśniewski i Andrzej Olechowski.
Ale dalszy ciąg walki z Konstytucją Europejską miał już zupełnie inny
przebieg. Zwolennicy konstytucji, tacy jak prezydent Kwaśniewski i minister
Cimoszewicz, znaleźli sposób, by ją w imieniu Polski zaakceptować. Najpierw
doprowadzono do rezygnacji premiera Millera. Potem przyszła nominacja na premiera
człowieka, o którym wiadomo było, że należy do kręgów internacjonalistycznych.
Marek Belka to członek globalistycznej Komisji Trójstronnej (Trilateral Commission),
ekspert banków międzynarodowych, zaufany Ameryki – skoro został zatrudniony
przez nich w Iraku, no i w sposób oczywisty zaufany Prezydenta Kwaśniewskiego.
Dostał on zadanie doprowadzenia do rezygnacji z twardego dotychczas stanowiska
Polski wobec budzących nasze zastrzeżenia zapisów projektu Konstytucji – z
poparciem Sejmu lub bez. Wykonał je bez poparcia Sejmu. Zaraz po fiasku z 13
grudnia 2003 r. przystąpiono do prac nad poszukiwaniem kompromisu
umożliwiającego uchwalenie tej Konstytucji. Niepokojąca była już zapowiedź
premiera Millera, że w sprawach innych niż nicejski sposób liczenia głosów w Radzie
Unii jego rząd gotów jest ustąpić. Belka ustąpił we wszystkich, ignorując nadal
obowiązującą uchwałę Sejmu, fakt braku wotum zaufania od Sejmu oraz najnowsze
głosowanie Sejmu odrzucające informację rządu w sprawie stanowiska na Konferencję
Międzyrządową. Rząd zapowiadał, że będzie bronił nicejskich ustaleń co do siły
Polski w głosowaniach, odniesienia do chrześcijaństwa w preambule i takich samych
ułatwień dla krajów postsowiecki, jakie Niemcy zapewnili swoim wschodnim landom
(dawnemu NRD). Nie obronił niczego, a podpisany 18 czerwca 2004 r. kompromis
ogłosił jako zwycięstwo. Co premier Belka oddał obronił „polski hydraulik”, o czym
za chwilę.
Dla nas nie tylko bardzo wiele zapisów tego projektu Konstytucji jest nie do
przyjęcia, ale nie odpowiada nam w ogóle sam pomysł wspólnej Konstytucji dla Unii.
Wspólna Konstytucja oznacza wspólne państwo, czyli powstanie Stanów
Zjednoczonych Europy, względnie Związku Socjalistycznych Republik Europejskich,
a najprawdopodobniej Republiki Federalnej Europy. Taką ewolucję będziemy
zwalczać ze wszystkich sił. Najprostszym sposobem była walka z samą ideą wspólnej
Konstytucji, tym bardziej, że ma ona przeciwników w prawie wszystkich krajach Unii
i tylko trzeba ich zmobilizować do wspólnego działania. Już wydarzenia z 13 grudnia
2003r. bardzo wzmocniły tę część politycznego spektrum Europy. Znalazło to wyraz
w wyborach do Parlamentu Europejskiego z 13 czerwca 2004r., kiedy to eurosceptycy
znacząco zwiększyli swój stan posiadania. W delegacji polskiej do Parlamentu
Europejskiego Liga Polskich Rodzin okazała się drugą siłą po Platformie
Obywatelskiej, otrzymując 10 mandatów (PO dostała 16). Przeciwnicy integracji w
Europie liczyli na dalsze twarde stanowisko Polski prowadzące do totalnej blokady
idei wspólnej Konstytucji. Przeliczyli się niestety, gdyż nie znają naszej lewicy, jej
braku konsekwencji, przewrotności w działaniu i umiejętności nazwania ustępstwa
kompromisem, a klęski – zwycięstwem. Kapitulacja Polski nastąpiła w dniu 18
czerwca 2004 r. poprzez złożenie podpisu „premiera” Belki, premiera bez mandatu.
Niestety Belka mandat ten w parę dni później uzyskał, nie z wdzięczności za swą
postawę w Brukseli, ale dla podtrzymania przy życiu (czytaj: przy dietach) przez
nikogo już niechcianego składu Sejmu.
Liga Polskich Rodzin w miarę swoich sił podjęła współpracę z nurtem
antykonstytucyjnym w polityce europejskiej. Ludzie ci określają siebie jako
antyfederaliści. My też jesteśmy antyfederalistami. Najsilniejsze wpływy tego nurtu są
w Wielkiej Brytanii. W zasadzie reprezentują go angielscy konserwatyści, ale skoro
okazali się za mało zdecydowani, to opinia publiczna, a w każdym razie elektorat
prawego, thacherystowskiego skrzydła konserwatystów, udzielił poparcia w wyborach
do Parlamentu Europejskiego mało dotąd znanej Partii Niepodległości. Głównie z nimi
przyszło nam więc współpracować na terenie Parlamentu Europejskiego w sprawie
przyszłości Unii Europejskiej. Z nimi i z mniejszymi reprezentacjami eurosceptyków z
różnych krajów (Francji, Holandii, Szwecji, Danii, Włoch, Czech, Grecji, Irlandii)
wspólnie utworzyliśmy grupę pod nazwą „Niepodległość i demokracja” (ND).
Nasi francuscy i holenderscy koledzy z grupy ND bardzo intensywnie i
skutecznie zaangażowali się w walkę o odrzucenie projektu konstytucji europejskiej w
swych krajach. Pomagaliśmy im nie tylko personalnie, uczestnicząc w prowadzonych
przez nich kampaniach, ale i materialnie wspierając ich kampanie ze środków
finansowych jakimi grupa dysponuje. To nasz klubowy kolega, Philippe de Villiers,
był autorem słynnego hasła o zagrożeniu ze strony „polskiego hydraulika”. De Villiers
pochodzi z Wandei, najbardziej tradycyjnie katolickiej części Francji i jest przywódcą
francuskich suwerenistów (Mouvement pour la France). Oczywiście to nie tylko nasze
działania spowodowały, że we Francji i w Holandii projekt konstytucji dla Europy
został odrzucony. Ale jakiś tam wkład był. W sumie okazało się, że znalazła się
większość rozumiejąca, że konstytucja europejska oznacza oddanie suwerenności na
rzecz biurokratów z Brukseli. Okazało się, że mamy więcej sojuszników niż
pierwotnie przypuszczaliśmy. Patrzymy w przyszłość z nadzieją.
Europa narodów
Z tematem Konstytucji wiąże się konieczność podjęcia walki o utrzymanie w
Europie zasady, zgodnie z którą państwa są własnością swoich Narodów. Europa to
kontynent państw narodowych i takim powinien pozostać. Wszelkie próby tworzenia
tygla, na wzór amerykański, nie zdadzą w Europie egzaminu przede wszystkim z
przydatności. Nie da się wszystkich wymieszać i sprowadzić do wspólnego
mianownika. To są marzenia ludzi bez korzeni, internacjonalistów, tych, dla których
Ojczyzna jest tam, gdzie dobrze. Dumne narody europejskie na to nie pozwolą. Do
najbardziej dumnych, najbardziej świadomych swego miejsca na ziemi należy Naród
polski. Dotyczy to nie tylko ludzi mieszkających w kraju, ale i tych rozproszonych po
świecie. Na słowo „Ojczyzna” Polak reaguje uczuciem, miłością, nostalgią i prędzej
czy później ofiarnością, czyli gotowością poświęcenia czegoś własnego dla dobra
Polski, nawet życia. To uczucie podziela wielu ludzi różnych narodowości w całej
Europie. Trzeba im tylko o tym przypomnieć. Przypomnieć, że warto troszczyć się o
własną niezależność. Prędzej czy później dojdzie do rozpadu Unii, bo poszczególne
państwa nie wytrzymają internacjonalistycznej centralizacji. Pytanie jest tylko, czy
nastąpi to metodą jugosłowiańską czy czechosłowacką. W dużym stopniu zależy to od
nas, jak pokierujemy przyszłością nastrojów narodowych w Europie.
Europa niemiecka?
Cały pomysł na Unię Europejską ma korzenie niemieckie. Bismarck zjednoczył
państewka niemieckie unią celną w 1871 r. pod przywództwem Prus, dla Polaków
mając program wykorzenienia (ausrotten), a już w 43 lata potem Niemcy jako
zjednoczone państwo sięgnęły po panowanie nad większością Europy. Warto
przytoczyć cele wojenne, które sformułował kanclerz pruski Theobald Bethmann
Hollweg 9 września 1914 r., a więc w trakcie bitwy nad Marną, gdy Niemcom
wydawało się, że już wkraczają do Paryża i będą dyktować warunki pokoju. Pisze on:
„Zabezpieczenie Rzeszy Niemieckiej od zachodu i od wschodu na tak długo, jak tylko
da się pomyśleć. W tym celu Francja musi zostać tak osłabiona, by już nie mogła się
na nowo podźwignąć jako wielkie mocarstwo, Rosja musi być – o ile możności –
odepchnięta od niemieckich granic i jej panowanie nad nierosyjskimi ludami
wasalnymi musi zostać złamane. […] Należy osiągnąć ustanowienie
środkowoeuropejskiego związku gospodarczego drogą wspólnych układów celnych,
obejmujących Francję, Belgię, Holandię, Danię, Austro-Węgry, Polskę oraz
ewentualnie także Włochy, Szwecję i Norwegię. Związek ten, wprawdzie bez
wspólnej konstytucyjnej nadbudowy i przy zachowaniu zewnętrznej równości swoich
członków, ale faktycznie pod niemieckim kierownictwem, będzie musiał utrwalić
panowanie gospodarcze (wirtschafliche Vorherrschaft) Niemiec nad środkową
Europą”2.
Rok później, w 1915 r., wyszła w Berlinie książka Friedricha Naumanna pt.
„Mitteleuropa”, która jest szczegółowym rozpisaniem planu Bethmann Hollwega. Jest
tam mowa o „środkowoeuropejskim bloku gospodarczym pod duchowym kierunkiem
Niemiec”. Obszar ten miał być zorganizowany przy współpracy Niemiec i Austro-
Węgier. Naumann ocenia, że w ten sposób tworzące blok narody wejdą w „drugi okres
kapitalistyczny”, „od kapitalizmu prywatnego do socjalizmu jako systemu
zwiększającego wspólny dorobek wszystkich dla wszystkich”. Innymi słowy
Mitteleuropa miała przynieść korzyści materialne za cenę niemieckiego panowania, za
cenę poddania się niemieckiej organizacji. Przecież jest to program realizowany dziś
przez UE. Brak w nim tylko Anglii i Hiszpanii, które w owym czasie były poza
zasięgiem możliwości opanowania ich przez Niemcy. Naumann traktuje Bismarcka,
który zjednoczył państewka niemieckie w 1871 roku pod przywództwem Prus, jako
inicjatora idei jednoczenia Europy pod przywództwem Niemiec. Cały ten obszar Hitler
zjednoczył w roku 1941 pod szyldem narodowego socjalizmu i bez granic (keine
Grenze). Naumann jako chadek proponował jednak nie pruską, ale habsburską metodę
panowania nad mniejszymi narodami, w tym nad Polską, natomiast organizację zjednoczonej Mitteleuropie chciał nadać pruską, jako w jego mniemaniu
najsprawniejszą.
Czy obecne kierunki ewolucji Unii Europejskiej nie są realizowaniem tego
właśnie planu? Chodzi o w miarę mało widoczną dominację niemiecką, niemiecką
organizację, ale bez pruskiej buty wobec mniejszych narodów. Zapewne teraz, po
przeniesieniu stolicy do Berlina, ta pruska buta i tak będzie się ujawniać, a naszym
polskim zadaniem będzie wszelkie jej przejawy nagłaśniać i uzmysławiać innym
narodom europejskim. Już teraz musimy ukazywać niemiecki rodowód Unii
Europejskiej. Temat ten znajduje posłuch u naszych rozmówców wśród polityków
zachodniej Europy. Na pewno my, Polacy, jesteśmy najbardziej wyczuleni na
zagrożenie niemieckie i stąd pierwsi zauważać będziemy przejawy niemieckiej
dominacji, która nie może się podobać nie tylko mniejszym narodom, ale i
konkurującym do nadawania tonu w Europie Francuzom czy Anglikom. Musimy to
nasze wyczulenie dobrze wykorzystać do rozgrywek politycznych wewnątrz Unii.
Europa chrześcijańska
Inny temat, który w sposób naturalny mieści się w ramach naszych
obowiązków, to obrona wartości chrześcijańskich w Europie. Ojciec Święty Jan Paweł
II namawiał nas do wejścia do Unii, ale nie twierdził, że będzie nam tam lepiej.
Mówił, że będziemy mieli tam zadanie do spełnienia. Jest nim rechrystianizacja
Europy i to zadanie musimy podjąć. Walczyć będziemy o przywrócenie znaczenia
etyce katolickiej w kształtowaniu oblicza Europy. Oznacza to, że nie tylko będziemy
zwalczać wszelkie próby narzucania Europie tolerancji wobec zła (aborcji, eutanazji,
przedmiotowego traktowania embrionów, ich kloningu, zboczeń seksualnych,
pornografii, profanacji), ale będziemy dążyć do przywrócenia obowiązywania prawa
naturalnego i opartej na nim etyki. Czyli nie tylko będziemy się starać zatrzymać
proces psucia prawa, ale i rozpoczniemy proces jego naprawiania.
Polska jest do tego szczególnie predestynowana, bo jesteśmy Narodem
świadomym swego katolicyzmu, Narodem, który dał Kościołowi wielu misjonarzy,
również do reewangelizowania Europy zachodniej. Polacy Kościoła bronić potrafią –
nawet ci, którzy we własnym życiu daleko od niego odeszli. Klasyczne słowa
Mickiewicza w „Dziadach”: vivat Polonus unus defensor Mariae (niech żyje Polak,
jedyny obrońca Maryi) nie wzięły się z niczego. Dotyczą wiarusa napoleońskiego,
który, choć daleki od codziennej pobożności, nie pozwolił, by przy nim drwiono z
Matki Bożej. Aż dziw bierze, że postkomunistyczne władze obecnej Polski,
programowo ateistyczne, dopominały się o odniesienie do wartości chrześcijańskich w
preambule planowanej Konstytucji Europejskiej. Że było to tylko na pokaz, pod
polską publikę i dla uzyskania aprobaty Watykanu, zobaczyliśmy naocznie w
momencie, gdy premier Belka z tego postulatu ustąpił – ustąpił, bo po to przecież
Prezydent Kwaśniewski mianował go premierem. We wszystkich konstytucjach
Europy, z wyjątkiem francuskiej, jest wzmianka o Bogu, ale wszyscy ustąpili Francji –
ciekawe dlaczego?3 W Zachodniej Europie szanuje się muzułmanów i żydów, którzy nie pozwalają, by drwiono z ich wyznań, natomiast na profanację symboli
chrześcijańskich się pozwala. Czyli chrześcijanie słabo bronią swojej wiary. Mam
nadzieję, że gdy Parlament Europejski zobaczy Polaków w codziennej działalności
politycznej, również stosunek do naszej wiary będzie musiał być zrewidowany.
Miejmy nadzieję, że przykład Polski okaże się zaraźliwy i wiele narodów europejskich
przypomni sobie o swych chrześcijańskich korzeniach i zechce autentycznie do nich
powrócić.
W ramach zacieśniającej się Unii, Europa będzie się stawać coraz bardziej
laicką. Rozluźniając unijne więzy, wracać będzie do chrześcijańskich korzeni.
Czy będziemy dążyć do wyprowadzenia Polski z Unii? Przede wszystkim
będziemy dążyć do tego, żeby cała Unia powróciła do modelu EWG i do korzeni
chrześcijańskich, a jest to cel realny. W tym temacie mamy wielu sojuszników w
wielu krajach UE. Wokół tej tematyki powstała w Parlamencie Europejskim, z naszym
udziałem, grupa polityczna Niepodległość i Demokracja (ND). Jeżeli ewolucja Unii
zmierzać będzie w przeciwnym kierunku, ku jednolitemu państwu federalnemu, to
będziemy zmuszeni, broniąc naszej niepodległości, Unię opuścić.
Dziś nie możemy sobie pozwolić na zupełną izolację, czyli na wyjście z Unii w
sposób konfliktowy. Chcielibyśmy osiągnąć taki status, jaki ma Norwegia, a więc
współpracę gospodarczą z Unią, możliwość swobodnego podróżowania, ale zachować
wolność polityczną. Czyli EEA (European Economic Area) nam odpowiada.
Wycofanie się do takiego stanu może się okazać celem również innych krajów, np.
Wielkiej Brytanii. Wycofanie się w gronie innych krajów byłoby technicznie
łatwiejsze i politycznie skuteczniejsze.
Niemcy, Rosja i kwestia polska
Polska usytuowana jest między Rosją a Niemcami. Tak jest od tysiąclecia i tego
faktu nie zmienimy. Nasz stosunek do tych dwóch trudnych sąsiadów jest
konsekwencją ich stosunku do nas. Tym skuteczniej będziemy bronić naszych
interesów, im lepiej będziemy znać sąsiadów i ich zamiary wobec nas.
Bazując na doświadczeniach z historii, w największym skrócie możemy
powiedzieć, że Rosja zawsze starała się podporządkować sobie Polskę, a Niemcy
starały się nas wykorzenić (ausrotten) albo przez germanizację, albo przez
eksterminację. Ta bolesna prawda utrudnia normowanie sąsiedzkich stosunków. Przy
każdej okazji we wzajemnych relacjach powraca niepokój, że te odwieczne
sentymenty dojdą do głosu w przyszłości. Czy to będą rozmowy na temat dostawy
gazu, czy na temat Centrum Wypędzenia, niepokój o prawdziwe intencje naszych
sąsiadów jest stale obecny. Warto dodać, że nasi sąsiedzi takich obaw przed Polską nie
mają. Jeżeli w Rosji podtrzymywana jest pamięć o naszej okupacji Moskwy za czasów
hetmana Żółkiewskiego i niepokój przed polskim nawracaniem na katolicyzm
(prozelityzm), to ma to znaczenie raczej usprawiedliwiające własny stosunek do Polski
niż autentycznej obawy przed nami. Również Niemcy nas się nie boją, choć
niewątpliwie mają do nas pretensje, że po I i II wojnie światowej utracili na rzecz
Polski terytoria, które uważali za swoje. Chcieliby odwrócić bieg dziejów i tylko
szukają sposobów, aby to zrobić bez popadania w konflikt ze światem zachodnim, do
którego, wydaje im się, że należą.
Mamy jednak pełną świadomość tego, że różnimy się cywilizacyjnie, że to my
należymy do świata zachodniego, do cywilizacji łacińskiej, oraz że do tej cywilizacji
jakoś niezupełnie należą Niemcy, a już na pewno nie Rosja.
Cywilizacja turańska
Według Feliksa Konecznego, znanego polskiego historiozofa, Rosja należy do
cywilizacji turańskiej.
Cywilizację turańską stworzyli Mongołowie niebiescy za Czyngis-chana.
Jej podstawową cechą jest organizacja wojskowa przystosowana do wojny ruchomej.
Najlepiej charakteryzują ją pojęcia: obóz-ruch-przestrzeń. Stąd też więzy rodzinne są
w tej cywilizacji bardzo luźne.
W cywilizacji tej nie ma prawa publicznego – jest tylko prywatne, wywodzące
się z nakazów władcy. Państwo jest folwarkiem władcy, a jego wola – prawem.
Społeczeństwo praw nie posiada. Nie wolno mu się organizować – od tego jest
państwo. Tak więc wszelkie organizacje są sterowane odgórnie, a wszelka inicjatywa
oddolna jest zwalczana. Władza jest absolutna, despotyczna, a ideałem władcy jest
srogi kapryśnik. Każdy ma pozycję niewolnika czy sługi wobec przełożonego.
Obywateli nie ma w ogóle. Na Zachodzie obywatel żyje również w państwie,
turańczyk – wyłącznie w państwie. Nie ma dla niego innych spraw, jak państwowe.
Cała organizacja życia ma charakter wojskowy, rozkazodawczy, stąd też panuje
maksymalny centralizm. Biurokracja służy wyłącznie górze, nigdy obywatelom, działa
w imieniu władcy i wobec niego jest odpowiedzialna, a nie wobec obywateli. Stąd też
życie jest bardzo zmechanizowane – jak w wojsku. Nie ma w nim elementów
organicznych.
Ponieważ organizacja społeczna jest wojenna, rozwija się wtedy, gdy państwo
zwycięża, gdy posiada siłę militarną. Gdy brak zwycięstw, zdobyczy, państwo słabnie
lub wręcz się rozpada. Stąd też główny wysiłek społeczny zorientowany jest na
budowę siły militarnej.
W cywilizacji turańskiej nie powstają narody w europejskim rozumieniu. Są
tylko zlepki ludów, szczepów i ras, których łączy zwycięska gwiazda wodza. Często
czerpią swą nazwę właśnie od wodza: Seldżucy, Nogajcy, Osmanowie itd. Dużą rolę
odgrywa romantyzm i legenda osnuta wokół postaci wodza. Gdy zabraknie wodza,
przychodzi „smuta”, brak drogowskazu, osłabienie. Pojawienie się nowego
„dzierżymordy” to koniec „smuty”, to powrót do normalności. U nas jest wręcz
odwrotnie. Obecność dyktatury odbieramy jako nienormalność, jako stan przejściowy,
który należy jak najszybciej przezwyciężyć. Swoboda, wielość opcji politycznych,
spory i różnice zdań, to u nas normalność.
Stosunek do religii w cywilizacji turańskiej jest żaden – z reguły jest to kwestia
obojętna dla władcy, byle by duchowieństwo nie wtrącało się w jego sprawy, nie
próbowało odgrywać roli państwowej oraz by nie krytykowało władzy. Etyka nie
obowiązuje władcy i nigdy nie jest on oceniany z pozycji etyki.
Polska zetknęła się z cywilizacją turańską w jej mongolskim pierwowzorze już
w wieku XIII. Był to jednak kontakt tylko przelotny. Pozostał po nim hejnał mariacki i
lajkonik, ale niewiele więcej. Później już silniej zetknęliśmy się z cywilizacją
turańską, z kilkoma jej kulturami; tatarską, turecką, kozacką i moskiewską. Każda z
tych kultur w inny sposób na nas oddziaływała, niekiedy całkiem skutecznie.
Abstrahując od kontaktów militarnych, które raczej chronią przed wpływami niż je
generują, była u nas swego czasu moda na turecczyznę. Turcja imponowała siłą i
przepychem dworu otomańskiego. Szczególnie w XIX w., gdy Turcja nie uznawała
rozbiorów Polski, przyjmowała naszych emigrantów i szanowała ich, obdarzając
odpowiedzialnymi posadami, tureckość była u nas w modzie. Również kozaczyzna ze
swoim umiłowaniem stepów, wolności, ruchu, bywała atrakcyjna. Niejeden
zawadiaka, jak Kmicic, marzył o własnym czambule, o życiu w kulbace, o własnej,
małej państwowości. Z kontaktów ze Wschodem zrodził się sarmatyzm, ów szlachcic
na zagrodzie równy wojewodzie – z własnym wojskiem, własnym prawem, a często i
własną polityką, nawet zagraniczną, jak w przypadku Radziwiłłów czy Paców.
Sarmata, jeżeli chciał, był dobrodziejem dla swego otoczenia. Mógł jednak być jego
plagą, bowiem czuł się, a często i był, ponad prawem.
W nowszych czasach wpływami turańskimi najbardziej zarażony był tzw. obóz
Marszałka Piłsudskiego. Mówimy „obóz” a nie partia, ponieważ gdy inne siły
polityczne określały się według ideologii jako narodowcy, ludowcy, socjaliści,
chadecy itd., oni określali się – od imienia wodza – jako piłsudczycy. Łączyła ich
organizacja wojskowa, tryb rozkazodawczy. Myślenie było źle widziane –
„Komendant wie lepiej!” Czuli się postawieni ponad prawem. Zamachy, zabójstwa,
więzienie przeciwników (Antokol, Brześć, Bereza Kartuzka) były na porządku
dziennym. A przy tym wszystkim romantyzm wojenny, ruchliwość, ofiarność,
patriotyzm i … obojętność religijna.
Wreszcie – myślenie turańskie zabija pracę organiczną, oddolną. Wielu się
wydaje, że coś pożytecznego można zrobić tylko odgórnie, tylko poprzez władzę
centralną. Tymczasem specyfiką naszej cywilizacji jest zdolność do samonaprawy, do
działania na każdym, choćby najniższym szczeblu, by coś wokół siebie ulepszyć, coś
zorganizować, coś pożytecznego zrobić.
Wiedząc o tym wszystkim, na ogół skutecznie bronimy się przed wpływami
cywilizacji turańskiej. W okresie PRL byliśmy dosyć odporni na cywilizacyjne
wpływy Wschodu. Odruchowo odrzucaliśmy wszystko, co stamtąd płynęło. Dziś też
nie zapominamy, że Rosja tak łatwo się nie zmieni. Czy Putin to już jest ten car, który
tradycyjną metodą wyprowadzi Rosję ze smuty, jeszcze do końca nie wiemy, ale
wygląda na to, że ma olbrzymią szansę taką właśnie rolę odegrać i że znajdzie sposób,
by swój „demokratyczny” mandat przedłużać w nieskończoność. Jeżeli tak, to czeka
nas następny etap wzrostu siły Rosji poprzez podbój czy wchłanianie państw
sąsiedzkich inną metodą. Rozpocznie się ponowne „zbieranie ziem ruskich”, pod
którym to pojęciem kryją się nie tylko Białoruś i Ukraina, ale pewnie i republiki
środkowo-azjatyckie oraz Europa środkowo-wschodnia, czyli dawne władztwo ZSSR.
Nie wolno nam bagatelizować tych tendencji w Rosji. Zagraża nam dziś nie tyle armia
rosyjska, co możliwość zakręcenia kurka z gazem czy też ropą.
By się tym tendencjom skutecznie opierać, trzeba mieć przyjaciół na Zachodzie,
i to nie tyle w Europie, która nigdy palcem w naszym interesie nie kiwnie, co w USA.
Stany Zjednoczone mogą zapewnić nam parasol ochronny przed rosyjskim
zagrożeniem.
Cywilizacja bizantyńska
Według Feliksa Konecznego, Niemcy to teren zmagania się cywilizacji
łacińskiej z bizantyńską.
Cywilizacja bizantyńska powstała na bazie opozycji do rzymskiego zachodu.
Podstawową kwestią-różnicą w tym zakresie był stosunek do religii. W cywilizacji
łacińskiej Kościół Katolicki wywalczył sobie niezawisłość doktrynalną i organizacyjną
wobec państwa. Mało tego, wywalczył sobie prawo krytykowania państwa czy też
władcy za działanie nieetyczne. W tym m.in. leży istota konfliktu św. Stanisława z
Bolesławem Śmiałym. To król musiał stracić koronę za to, że ważył się podnieść rękę
na biskupa. Takie w naszej cywilizacji panują zasady.
W Bizancjum było inaczej. Cesarz sprawował władzę również nad religią.
Traktował Kościół jak jedno z ogniw swojej władzy, jak sądownictwo czy wojsko.
Cesarz narzucał podwładnym religię. Konstantyn Wielki uczynił chrześcijaństwo
religią państwową, zadekretował je od tronu. Cesarz sam zwoływał synody i sobory,
narzucał im tematykę itd. W konsekwencji państwo znalazło się ponad etyką. Miało
być skuteczne, a niekoniecznie etyczne. W kręgu cywilizacji bizantyńskiej polityka nie
krępuje się etyką, jest od niej wolna, a więc często barbarzyńska.
Wraz z tytułem cesarskim Święte Imperium Narodu Niemieckiego przejęło od
Bizancjum tę właśnie metodę ustroju życia zbiorowego. Stąd, gdy u nas król-biskupobójca
tracił koronę, cesarz niemiecki walczył z papieżem o prymat, o
cezaropapizm, raz idąc do Canossy, a innym razem narzucając papieżowi swoją wolę.
Od tego czasu do dzisiaj w Niemczech toczy się walka między cywilizacją łacińską a
bizantyńską. Na wschodzie Niemiec zawsze dominował bizantynizm. W Nadrenii
więcej było elementów łacińskich. Aż strach pomyśleć, jak Niemcy będą ewoluować,
skoro stolica wróciła do Berlina. Gdy Krzyżacy nawracali mieczem, nasz Paweł
Włodkowic upomniał się o prawa pogan. Gdy w Niemczech szalały wojny religijne, u
nas państwo było wolne od stosów. Gdy tam funkcjonowała zbrodnicza zasada cuius
regio eius religio (czyja władza tego religia) i obywatele coraz to musieli zmieniać
wyznanie, u nas panowała tolerancja religijna, a prześladowani znajdywali azyl i
schronienie.
Nawet katolicka Austria była katolicką z woli władcy, a cesarz ingerował w
sprawy Kościoła i liturgii, stawiał veto wobec kandydata na papieża itd. (józefinizm).
Deklarowany katolicyzm nawet nie przeszkodził Austrii uczestniczyć w rozbiorze
Polski.
Niemcy uznają za wielkich swych skutecznych władców: Fryderyka Wielkiego
i Bismarcka, mimo tego, że byli nieetyczni w polityce. Hitler był wielki, póki
wygrywał. Teraz go za wielkiego nie uznają, bo przegrał. Jego nieetyczność się nie
opłaciła, była nieskuteczna.
Bizantynizm nie lubi różnorodności. O ile w Rzymie, a dziś w krajach
cywilizacji łacińskiej, łączy się jedność celu przy zachowaniu różnorodności form, o
tyle w Bizancjum, a dziś w Niemczech, obowiązuje państwowe ujednolicanie form.
Stąd bierze się tak przez nas chwalony porządek, jaki u Niemców obserwujemy.
Wynika to z powszechnej gotowości do akceptowania nakazów państwowych. Befehl
ist Befehl! Rozkaz to rozkaz! I to jest powszechnie akceptowane, podczas gdy my,
wychowani w cywilizacji łacińskiej, jesteśmy indywidualistami. Chcemy wszystko
robić i urządzać po swojemu.
Karność i posłuszeństwo mają jednak swoją negatywną stronę. „Mechanizują”
życie zbiorowe, zabijają to, co oddolne, organiczne, a wprowadzają to, co odgórne,
zcentralizowane, biurokratyczne. Przerzucają odpowiedzialność wzwyż.
Usprawiedliwiają nawet przestępstwo. Niemieccy przestępcy wojenni zawsze
tłumaczą się, że im kazano, że wykonywali rozkazy, że to wina władz. Tymczasem u
nas nie tylko takiego rozumowania nie akceptujemy, ale i nasi przestępcy nawet nie
próbują się tak tłumaczyć (np. zabójcy ks. Popiełuszki). Każdy odpowiada sam za
siebie, a zbrodniczych rozkazów nie wolno nam wykonywać.
Wiąże się z tym też typowa dla bizantynizmu wyższość formy nad treścią. Nie
cel jest wspólny, a forma, ona dominuje, choć staje się pustą. Dla nas treść, cel, sens,
mają podstawowe znaczenie, a forma jest mało istotna, dopasowujemy ją do własnych
wyobrażeń o tym, co jest w danej chwili najwłaściwsze. Stale więc poszukujemy,
udoskonalamy, mimo iż często popełniamy błędy. Bizantyńscy Niemcy do perfekcji
doprowadzili odgórnie zadekretowane formy. Łatwo mogliśmy zaobserwować, że u
Niemców zarówno kapitalizm (RFN), jak i socjalizm (NRD) funkcjonowały sprawnie.
Można też rzec, że faszyzm również funkcjonował sprawnie.
Niemcy nam imponują, często im zazdrościmy, marzymy o ich porządku,
funkcjonalności, dobrobycie. Ale chyba dobrze, że tacy nie jesteśmy, bo jest to
opłacone właśnie bizantyńską gotowością do podporządkowania się państwu we
wszystkim. Nasza siła leży w różnorodności i winniśmy tego bronić.
Niestety, zbyt często akceptujemy bizantyńską gotowość do prowadzenia
polityki bez etyki. Zarzut ten dotyczy nie tylko tych, którzy parają się polityką w
sposób niemoralny, ale i tych, którzy twierdzą, że polityka to brudna rzecz i umywają
ręce, zajmując się wyłącznie swoimi sprawami. Taka postawa oznacza oddanie
polityki w ręce tych, którzy się etyką nie krępują – jest więc również bizantyńska.
Postawa właściwa dla naszej cywilizacji to włączać się do polityki, działać etycznie i
domagać się etyki w polityce, również międzynarodowej. To, że przeciwnicy działają
nieetycznie, nie ma nic do rzeczy. Tak samo policja – musi działać etycznie i zgodnie z
prawem, choć ma do czynienia z przestępcami.
Każdy powinien dążyć do tego, aby postępować etycznie, odpowiedzialnie i ze
świadomością konsekwencji własnych czynów. Rezygnacja z tego pragnienia to
główne zagrożenie, jakie płynie dla naszej duchowości z bizantynizmu.
Nie trudno zauważyć, że Unia Europejska ma bardzo wiele cech bizantyńskich,
co wynika z tego, że jest w dużej mierze sterowana przez Niemców.
Europa niemiecka
Od 1990 r. mocarstwa zaczęły wycofywać się z Europy, Rosja – do swoich wewnętrznych
problemów, a USA – do konfliktów w innych częściach świata. Ostatnio trochę się to
zmienia, bo Rosja powraca do poczucia własnej siły, a USA potrzebują Europy, by jakoś
wyjść z awantury irackiej. Niemniej jednak to wycofywanie zauważyły Niemcy i próbują
wypełnić powstałą lukę swoją przemożną obecnością.
To, że Niemcy próbują przejąć władzę czy też raczej kontrolę nad Unią Europejską,
zaczyna być coraz bardziej widoczne. My, Polacy, pierwsi to zauważamy i musimy
skutecznie nagłaśniać, by Europa się obudziła. Oto kilka drobnych przykładów. W
Parlamencie Europejskim największym grupom politycznym i najważniejszym komisjom
przewodniczą Niemcy. Gdy działał Konwent opracowujący europejską Konstytucję, przy
pracy tej było obecnych dwóch obserwatorów z Parlamentu Europejskiego,
wydelegowanych przez dwie największe grupy polityczne. Chadecy wysłali Niemca z
CDU, a socjaliści Niemca z SDP. W projekcie Konstytucji zawarte są przywileje dla
wschodnich landów (byłej NRD), których zabrakło dla innych krajów byłego bloku
wschodniego. Mówi się również o armii europejskiej i już Niemcy zaoferowały dla niej
wspaniale wyposażone centrum dowodzenia koło Poczdamu (pod Berlinem). Na pewno
nikt tak wspaniałych warunków nie zaoferuje. Wspólna waluta, euro, ma „centralę” we
Frankfurcie, a nie w Brukseli. To nowa nazwa na markę, a nie na franka czy lira. Bicie
monety to prerogatywa państwa. Kto bije ją bez zgody państwa, jest fałszerzem. Dziś
zgody udziela Europejski Bank Centralny z siedzibą we Frankfurcie nad Menem.
Mamy w Polsce mniejszość niemiecką i tzw. ślązakowców, żerujących na poparciu
państwa niemieckiego. Jest to jednak problem marginalny, natomiast o wiele większym
niebezpieczeństwem są proniemieccy Polacy. Kolejne rządy traktowały Niemcy jako
głównego adwokata naszego wejścia do Unii Europejskiej. Naiwniacy w rodzaju
Cimoszewicza, Hübner czy Kwaśniewskiego sądzili, że Guenter Verheugen to nasz
największy przyjaciel. Teraz każdy widzi, że broni on interesów Niemiec kosztem Polski
(m.in. nakazując podwyższenie podatków CIT pod groźbą zmniejszenia funduszy
strukturalnych dla Polski). Platforma Obywatelska na rozpoczęcie swojej kampanii do
Europarlamentu zaprosiła Angelę Merkel, szefową CDU w Bundestagu, zapewne przyszłą
kanclerz. Jest oczywiste, że SLD, SDPL, PO i UW będą wpatrzone w Niemcy i gotowe we
wszystkim im ustępować. Na te partie liczyć nie można.
Na barki Ligi Polskich Rodzin spadnie ochrona polskich interesów, zagrożonych ekspansją
ambicji niemieckich, i ostrzeganie pozostałych członków Unii Europejskiej o rosnącym
zagrożeniu niemieckim.
USA – Irak
Nasz program nie byłby pełny, gdybyśmy nie wyjaśnili, jakie jest dzisiaj nasze
stanowisko w sprawie stosunków Polski z USA i wobec sytuacji w Iraku.
Stany Zjednoczone to dzisiaj jedyne światowe mocarstwo. Do niedawna
głównym konkurentem do jego mocarstwowej roli była Rosja ze swoimi satelitami,
tzw. „drugi świat”. Ma ona jednak w tej chwili ogromne problemy wewnętrzne, być
może już powoli przełamywane, niemniej jednak poziom rozwoju gospodarczego, a
przede wszystkim technologicznego, nie tak szybko pozwoli jej na konkurowanie z
Ameryką. Bardziej prawdopodobne jest, że głównym konkurentem stanie się jakiś kraj
„trzeciego świata”. Najszybciej wydają się w tej chwili rozwijać Chiny i one mogą
stać się dla USA konkurentem. Ale kto wie, czy za jedno pokolenie do podobnej roli
nie zaczną aspirować Brazylia, Indie czy zjednoczony świat arabski. Niewątpliwie już
dzisiaj pretenduje do tego Unia Europejska, która weszła na drogę poszerzania
terytorialnego m.in. właśnie po to, by móc stać się dla USA konkurentem.
O ile niewątpliwie wolimy, by dominującą siłą w świecie były Stany
Zjednoczone, a nie Rosja, czy któryś z krajów już w coraz mniej uzasadnionej
terminologii zaliczanych do „trzeciego świata”, o tyle można by się zastanawiać, czy
chcemy należeć do zjednoczonej Europy dominującej nad USA, czy też wolimy, by
nadal dominowały USA. Otóż cała nasza polityka, która jest niejako główną
wizytówką Ligi Polskich Rodzin, to walka o niedopuszczenie do powstania Republiki
Federalnej Europy. Boimy się dominacji niemieckiej, a na to się zanosi w jednoczącej
się Europie. Potężna Europa przewodząca światu, ale pod przywództwem Niemiec, nie
należy do naszych marzeń. Chcemy, by światu przewodziła Europa chrześcijańska, i w
gruncie rzeczy tak rzeczywiście jest po dziś dzień, ale to głównie dzięki jedności
ideologicznej w przeszłości, a nie w wyniku obecnej jedności politycznej. Jeżeli na
świecie dominuje kalendarz liczony od narodzin Chrystusa, zasada budowania
sprawiedliwości oparta na etyce chrześcijańskiej, tolerancja wobec różnic
wyznaniowych, rasowych, etnicznych, demokracja polegająca na liczeniu się władzy z
wolą podwładnych, jeżeli największym VIP-em świata jest głowa Kościoła
Katolickiego, a najpowszechniej używanym językiem, bez którego nie byłaby
możliwa międzynarodowa kontrola lotów, międzynarodowa współpraca naukowa i
łączność internetowa, jest język angielski, to łatwo uzmysłowimy sobie, ile Europa już
dała czy narzuciła światu bez jedności politycznej. Przewaga Europy w tym właśnie
sensie jest już faktem i do tego faktu należy też Ameryka – cała, północna i
południowa część – bo przecież Ameryka to przedłużenie Europy, tej tradycyjnej,
chrześcijańskiej. Wiemy, że Kanada to co innego niż USA, ale wiemy też, że niewiele
te kraje różni. Jednak nie obserwujemy planów zdominowania Kanady przez USA czy
stworzenia jakiejś federacji obejmującej te dwa państwa. Relacje sąsiedzkie, jakie są
między Stanami a Kanadą, odpowiadałyby również nam w Europie.
Stany Zjednoczone mają na świecie różnych przyjaciół, którym pomagają bez
wielkiego wtrącania się w ich sprawy wewnętrzne. Należą do nich nie tylko Izrael, o
czym każdy wie, ale i m.in. Tajwan, Korea Południowa, Chile, Arabia Saudyjska czy
chociażby Wielka Brytania. Ameryka nie pozwala, by przyjaciół atakowano, a gdy
zachodzi potrzeba – udziela im pomocy. Przypomnijmy chociażby pomoc udzieloną
Wielkiej Brytanii w wojnie o Falklandy czy Tajwanowi, gdy Chiny kontynentalne
próbowały odebrać mu wysepkę Quemoy, leżącą u samych wybrzeży kontynentu.
Ostatnio przyszła z pomocą Liberii w Afryce (kraj założony przez USA w XIX w.).
Kto się okaże wybrańcem USA w Europie Środkowej po rozpadzie bloku
sowieckiego, nie jest jeszcze do końca jasne, ale wydaje się, że jednak Polska. Dobrze
to dla nas, czy źle?
Polska zawsze pragnęła niepodległości i wszelką zewnętrzną „opiekę” źle
znosiła. Ale dzisiaj nie da się żyć w próżni. Trzeba mieć na świecie przyjaciół i
sojuszników. Czy nam się to podobało, czy nie, ZSRR przez 45 lat bronił naszej
granicy na Odrze i Nysie. Jeszcze w 1989 r., tuż przed upadkiem Muru Berlińskiego,
tylko dzięki interwencji Gorbaczowa udało się Jaruzelskiemu zawrzeć z NRD
porozumienie w sprawie Zatoki Pomorskiej, bez którego dzisiaj Szczecin byłby
martwym portem, jak Elbląg – zależny od obcych wód terytorialnych. Stany
Zjednoczone na pewno są nam duchowo bliższe niż Rosja czy Niemcy. W XX w. dwa
razy pomogły Europie pokonać Niemcy, co najpierw dało nam niepodległość po 123
latach niewoli, a potem najlepszą granicę z Niemcami od 1000 lat. To również
amerykańskie zwycięstwo w wyścigu technologicznym z ZSRR umożliwiło nam
wyzwolenie się spod sowieckiego panowania. Mamy za co być Amerykanom
wdzięczni. Stąd bliska przyjaźń z USA byłaby dla nas do zaakceptowania szczególnie,
że wiemy, iż na ogół nie oznacza to nadmiernego wtrącania się w nasze wewnętrzne
sprawy. Zapewne wtrąciliby się, gdyby ktoś próbował u nas dokonać zamachu stanu
lub rozpoczął prześladowanie jakiejś mniejszości, ale to akurat nam nie grozi, bo
nawyk tolerancji i demokracji jest u nas o kilka stuleci starszy niż w USA.
Amerykańskie wymogi wobec przyjaciół nie są nam straszne.
Tradycyjnie boimy się przewagi ludnościowej, gospodarczej i militarnej Rosji i
Niemiec. Status sojusznika USA jest dla nas bardziej wiarygodnym zabezpieczeniem
niż jakiekolwiek gwarancje europejskie. Wiemy, że gdyby Rosja uznała, że wbrew
naszej woli potrzebuje przewieźć swe wojska z Kaliningradu na Ukrainę przez Polskę,
żadnej pomocy nie udzieli nam Anglia, Francja czy Niemcy. Amerykanie udzielić
mogą, choćby na końcu świata, i każdy o tym wie. Zwykle wystarczy, że postraszą
pomocą i potencjalnym agresorom odchodzi ochota do ruszania amerykańskich
przyjaciół. O takiego sojusznika warto zadbać.
Pamiętajmy także, że w USA żyje Polonia, licząca ok. 10 mln osób. Popieranie
kraju swojego pochodzenia nie jest w Stanach Zjednoczonych traktowane jako gest
sprzeczny z obowiązkami obywatelskimi wobec USA. Polonia to liczący się elektorat,
z którym każdy kandydat do obieralnego urzędu musi się liczyć. Możemy więc liczyć
również na poparcie naszych interesów przez obywateli USA polskiego pochodzenia.
Chodzi tu zarówno o poparcie polityczne w samych Stanach, jak i zaangażowanie
gospodarcze w Polsce. Dzisiaj przyjaźń musi przekładać się na interesy. Chcemy
amerykańskich inwestycji w Polsce, a Polonia może tu odegrać dużą rolę inicjatora
różnych przedsięwzięć.
W sumie więc jest w naszym interesie być sojusznikiem i przyjacielem USA i
powinniśmy się o taki status starać. Z tego tytułu winniśmy się zgodzić na wojskowe
bazy amerykańskie w Polsce, mimo że stanowią one sporą uciążliwość. Uciążliwością
niewątpliwie są kontakty amerykańskich żołnierzy z otoczeniem. Zwykle wokół baz
amerykańskich mnożą się domy publiczne, rozwija się handel narkotykami i inna
przestępczość. Mogą też być problemy środowiskowe – hałas trenujących samolotów,
spaliny, odpady itd. Z drugiej strony wokół baz powstają nowe miejsca pracy i to nie
tylko w sferze rozrywkowej. Bazy mają potrzeby budowlane, zaopatrzeniowe,
oświatowe, z zakresu usług komunalnych, same zatrudniają lokalnych cywilów do
różnych prac przygodnych itd. Potrafiliśmy żyć w sąsiedztwie baz rosyjskich, to i przy
amerykańskich wytrzymamy. Ponadto sama obecność wojsk amerykańskich na
naszym terytorium stanowi zabezpieczenie przed ewentualnymi zakusami naszych
sąsiadów tradycyjnie stanowiących dla nas zagrożenie. Obecność baz amerykańskich
w Anglii, Niemczech, Japonii, na Tajwanie, nawet na Kubie, wcale nie oznaczała
ograniczenia suwerenności tych krajów. W sumie więcej argumentów przemawia za
wyrażeniem zgody na amerykańskie bazy w Polsce.
Natomiast zupełnie czym innym jest współpraca z Ameryką i udostępnianie jej
baz, a czym innym uczestniczenie w amerykańskich wojnach kolonialnych. Co prawda
symbolicznie, ale uczestniczyliśmy już w trzech takich wojnach: na Haiti i dwa razy w
Iraku. Otóż wojny kolonialne nie należą do naszej tradycji. Jesteśmy sojusznikiem
wiarygodnym i umów dotrzymujemy – to wykazaliśmy wielokrotnie w naszych
dziejach. Ale udział w wojnach kolonialnych, na obce zamówienie i w obcym
interesie, źle wspominamy. Napoleonowi służyliśmy wiernie, bo bił naszych
rozbiorców: Austrię, Prusy i Rosję, ale o to, że wysłał naszych wiarusów na Haiti,
mamy do niego pretensje. Teraz Amerykanie ciągają nas na swoje wojny, w których
wcale uczestniczyć nie musimy. Zobowiązania wynikające z uczestnictwa w NATO
nie sięgają Iraku. Atak 11 września 2001 r. na USA był uzasadnieniem do udzielenia
temu krajowi pomocy w walce ze światowym terroryzmem, nawet w wojnie w
Afganistanie, gdzie, jak ustalono w sposób udokumentowany, terroryści mieli swoje
bazy. Jednakże związek Iraku ze światowym terroryzmem udokumentowany nie został.
Wojna z Saddamem Husajnem ma w sposób oczywisty związek z konfliktem
izraelsko-palestyńskim. To zrozumiałe, że Izrael, stojąc sam w obliczu świata
arabskiego, pragnie mieć silnego sojusznika w pobliżu. Od dawna więc nalega na
USA, by się na tym terenie zaangażowały. Ale to nie znaczy, że również i my mamy
deklarować się po którejkolwiek ze stron w tym konflikcie. Możemy i powinniśmy
pozostać neutralni.
Niestety stało się inaczej. W wojnę iracką zaangażował nas prezydent
Kwaśniewski, nawet nie pytając Sejmu o zgodę, którą zapewne by i tak uzyskał, gdyż
nie tylko SLD by ją wyraziło, ale również PO i PiS, głuche na apele Ojca Świętego.
Mamy taką sytuację, jaką mamy. Jesteśmy stroną w tej wojnie. Teraz pojawia się
pytanie, czy powinniśmy tam pozostać w roli okupanta.
Tutaj sytuacja jest trochę odmienna. Polska ma tradycję uczestniczenia w
różnych akcjach pokojowych na całym świecie pod auspicjami ONZ, od Korei po
Bliski Wschód. Uczestniczymy też w operacjach stabilizacyjnych na Bałkanach.
Mamy opinię kraju neutralnego nadającego się do takiej roli. Jesteśmy zaprzyjaźnieni
z krajami arabskimi, w tym z Irakiem, gdzie nasza obecność gospodarcza i kulturowa
(m.in. wymiana studentów) przez wiele lat tworzyła bazę dla dobrej współpracy.
Winniśmy się starać zmienić status naszej obecność w Iraku z roli okupanta do roli
operacji pokojowej z mandatu ONZ. Nasze doświadczenie i znajomość samego Iraku
pozwoli odegrać tam pozytywną rolę. Winniśmy też zadbać o los chrześcijańskiej
mniejszości w tym kraju, dzisiaj zagrożonej przez islamski fundamentalizm.
Natychmiastowego wycofania swego wojska, jak uczyniła to Hiszpania, w żaden
sposób popierać nie wolno. Popsułoby to nasze stosunki z USA, wprowadziło chaos i
zostawiło złą o nas pamięć w Iraku, odebrałoby weteranom wojny irackiej poczucie
dobrze spełnionej misji i obniżyłoby prestiż Polski na świecie. Nie zmienia to faktu, że
aktywnie szukać trzeba politycznych sposobów zakończenia tej wojny, a co najmniej
włączenia w nią ONZ. Rozsądny wydaje się pomysł polski, by zacząć budować
demokrację w Iraku od wyborów samorządowych wszędzie tam, gdzie się je już da
przeprowadzić. Lokalne społeczności tu i ówdzie już są gotowe przejąć
odpowiedzialność za swoje sprawy. Przyjdzie to łatwiej niż szukanie wspólnej,
demokratycznie wybranej władzy nad całym krajem, posiadającej równocześnie
aprobatę sunnitów, szyitów i Kurdów. Etap samorządowy może stać się szkołą
demokracji. Nie jest też wykluczone, że koniecznym może się okazać podział kraju.
Ostatecznie obecne granice wytyczyli Anglicy i Francuzi po I wojnie światowej, na
gruzach pokonanego Imperium Otomańskiego, bez pytania ludności lokalnej o zdanie.
Jesteśmy poważnym krajem i musimy ponosić konsekwencje swoich, czasami
nawet błędnych, decyzji. Nie jest tak, że wybraliśmy się do Iraku po łupy w postaci
zamówień płatnych w petrodolarach, a skoro ich nie ma – i do tego okazuje się
jeszcze, że tam strzelają i można zginąć – to pakujemy nasze zabawki i wracamy do
domu. Oczywiście chcemy, by nasi żołnierze wrócili jak najszybciej, cali i zdrowi, ale
z poczuciem dobrze spełnionej misji. Chcemy, by wrócili z kraju, który udało się
uspokoić, odbudować i przywrócić do normalnego życia. Chcemy by nasze wyjście,
oby jak najszybsze, obyło się w sposób godny, a nie jako ucieczka przed trudnościami
czy zagrożeniem. Dobrym pomysłem jest przeniesienie naszych wojsk na inny trudny
teren, ale już wyraźnie jako misja pokojowa, np. do Darfuru w Sudanie czy do
Afganistanu.
Jeżeli nasz sojusz z USA ma mieć charakter poważny, to nie możemy go
uzależniać od bieżących drobiazgów, takich jak trudności wizowe czy przegrany
kontrakt BUMAR-u. Ci, co myśleli, że pójście do Iraku automatycznie spowoduje
udogodnienia dla nas ze strony USA, wykazują infantylizm w myśleniu politycznym.
Ani amerykańska odmowa uchylenia obowiązku wizowego, ani nasza odmowa
udziału w wojnie w Iraku czy gdzie indziej, nie powinny naruszać istoty naszych
dwustronnych stosunków. Powinny być one dobre, bo wynika to z istoty wzajemnych
potrzeb strategicznych. Musimy o nie dbać, ale z pozycji partnera, nie petenta czy
posłusznego wykonawcy poleceń aktualnego rezydenta Białego Domu. Nikt nas nie
będzie szanował, jeżeli nie będziemy sami siebie szanowali. Sugestie, by tak, jak
Brazylia, zastosować tytułem retorsji utrudnienia wizowe dla obywateli USA, to
przykład takiego infantylizmu. Uderzylibyśmy tylko w Polonię amerykańską, która
stanowi przytłaczającą część przyjeżdżających do nas obywateli USA. Przecież nie
chcemy ograniczania tych przyjazdów! Podobnie obrażanie się o przegrany przetarg
na kontrakty w Iraku, to też infantylizm. Cóż w tym dziwnego, że Amerykanie za
swoje pieniądze zlecają swojej firmie, a nie naszej, i to na dodatek oferującej usługę
po niższej cenie? Lepiej sami nauczmy się, jak traktować obce oferty w ogłaszanych u
nas przetargach!
W stosunkach z USA wyzbyć się musimy zarówno budzącego pogardę
lizusostwa, jak i denerwującego pieniactwa w drobiazgach.
Kraje odległe
Polska jest krajem, który tradycyjnie ma i chce mieć dobre stosunki ze
wszystkimi krajami świata. Bolesna i pogmatwana historia powoduje, że stosunki z
najbliższymi sąsiadami są często najtrudniejsze, ale nie ma żadnych powodów,
abyśmy z dalszymi sąsiadami – odleglejszymi krajami – mieli złe stosunki. Nasza
filozofia jest taka: są między nami różnice, ale nie wtrącamy się w sposób
funkcjonowania innych krajów. To ich własna sprawa. Z naszej strony są tylko dwa
postulaty, po pierwsze: by żyjąca w danym kraju Polonia była traktowana bez
dyskryminacji, czyli by mogła normalnie funkcjonować, żyć swoim życiem i
utrzymywać kontakty z macierzą. Drugi postulat łączy się z pierwszym, ale ma
znaczenie uniwersalistyczne. Pragniemy swobody dla Kościoła Katolickiego, by mógł
prowadzić pracę misyjną i obsługiwać swoich wiernych. Wśród tych wiernych z
reguły znajdą się żyjący w danym kraju Polacy, jeżeli takowi są. Czyli chcemy
tolerancji dla polskiej diaspory i dla katolików.
Kościół Katolicki wszędzie tam, gdzie tylko istnieje, domaga się jako
absolutnego minimum dla swoich wiernych dwóch podstawowych praw, prawa do
życia w monogamicznym, nierozerwalnym związku małżeńskim oraz niezależności od
kogokolwiek w zakresie tego, co Kościół naucza. W krajach, które tych postulatów nie
spełniają, Kościół albo schodzi do podziemia, do katakumb, czyli działa z ukrycia,
albo usuwa się w ogóle. Z reguły w krajach nie spełniających tych warunków Polonii
nie ma. Dotyczy to np. Arabii Saudyjskiej czy Chin. Kiedyś była w Chinach duża
polska kolonia, np. w Harbinie, ale było to w czasach, gdy tolerowano tam
funkcjonowanie Kościoła Katolickiego. Obecność w danym kraju mniejszości
katolickiej, np. ludzi pochodzących z Polski, wraz z dostępną dla nich posługą
religijną, to okazja do oswajania lokalnych władz z zasadą tolerancji religijnej, czyli
uczenie ich europejskich, łacińskich norm postępowania z mniejszościami
wyznaniowymi, a co za tym zwykle idzie – również i etnicznymi.
Jeżeli chodzi o kraje, w których takiej minimalnej tolerancji nie ma, to ich
stosunki z Polską będą się ograniczać do wymiany handlowej. Wszelkie udawanie
bliskości ideologicznej, jak np. z Chinami czy Koreą Północną w czasach PRL,
prowadzą donikąd. Nic trwałego na bazie takich kontaktów powstać nie może. Mogą
być interesy handlowe i ewentualnie funkcjonowanie we wspólnym bloku
wojskowym, ale w tym drugim przypadku z małym prawdopodobieństwem wzajemnej
przydatności.
Stosunek Chin czy Arabii Saudyjskiej do Kościoła Katolickiego znany jest od
dawna i w rezultacie nie ma tam polskiej diaspory. Ale dziś pojawił się nowy temat. W
krajach, w których tradycyjnie zawsze było sporo Polaków, pojawia się nietolerancja
wobec Kościoła. Wszystko odbywa się pod hasłami rzekomej tolerancji, ale w imię nie
drażnienia uczuć wyznawców innych wyznań stawia się ograniczenia dla działalności i
nauczania Kościoła Katolickiego. Przestępstwem staje się publiczne demonstrowanie
symboli religijnych, głoszenie nauki Kościoła o takich sprawach, jak homoseksualizm,
aborcja czy antykoncepcja, organizowanie procesji eucharystycznych, demonstracji
przeciwko aborcji, zboczeniom i profanacjom. Wkrótce może dojść do tego, że nawet
w takich krajach, jak Kanada, Szwecja czy Francja Kościół zacznie schodzić do
działalności podziemnej, do katakumb. W stosunkach z takimi krajami zawsze
musimy stawiać jako jeden z naszych najważniejszych postulatów prawo Kościoła do
głoszenia swojej nauki. Polska winna się stać krajem awangardowym w tej mierze. To
powinno być naszą wizytówką w relacjach z krajami całego świata, najlepiej i
najłatwiej w imię interesów polskiej diaspory w danym kraju, ale nie tylko. Chodzi o
tolerancję dla jawnego głoszenia nauki Kościoła Katolickiego wszystkim, bez względu
na kolor skóry, narodowość czy obywatelstwo.
Ważnym naszym postulatem w relacjach z krajami całego świata winna być
troska o dobre imię Polski. Bardzo często w różnych krajach pojawiają się obraźliwe
wobec Polski wypowiedzi polityków czy też opinie w mediach. Szczególnie jeżeli są
to media publiczne lub wielkonakładowe, nasza reakcja musi być natychmiastowa i
zdecydowana. Tak się niestety dzieje, że w wyniku wrogiej nam propagandy, zwykle
mającej źródło w Niemczech, próbuje się obciążać Polskę za winy innych. Chodzi o
takie sprawy, jak nasz rzekomy współudział w holocauście Żydów, jak nasza rzekoma
odpowiedzialność za wywołanie II wojny światowej, rzekoma nietolerancja wobec
mniejszości wyznaniowych i etnicznych, rzekoma wina za „wypędzania” i tym
podobne. Na wszelkie tego typu oskarżenia w mediach czy podręcznikach szkolnych,
na wszelkie określenia typu „polskie obozy koncentracyjne”, „naziści w Polsce” (bez
podania narodowości tych „nazistów”), „tradycyjny polski antysemityzm” i inne,
reakcja musi być natychmiastowa i sięgająca najwyższego szczebla. Po to są służby
dyplomatyczne, by pilnować naszych spraw oraz odpowiednio szybko i energicznie
reagować. Uczmy się od Żydów! Jak oni potrafią szybko i skutecznie reagować na
każdą krytykę kierowaną pod ich adresem! Powinniśmy robić to samo. Zresztą
większość krajów tak czyni, a nasza opieszałość powoduje, że pozwalamy na
rozprzestrzenianie się krytycznych opinii wobec Polski. Tu zwykle szybsza i
skuteczniejsza jest Polonia. Ale zawsze pytają: gdzie jest polska ambasada i polskie
MSZ? Pretensje w tej mierze słyszymy tak często, że konieczne jest dokonanie
gruntownych zmian w funkcjonowaniu naszej służby dyplomatycznej, zmian nie tylko
kadrowych, ale i w przedmiocie świadomości co do zadań, roli i zakresu obowiązków.
Innym postulatem do realizacji w naszych relacjach z krajami całego świata
winna być wzajemność w sprawach handlowych, transportowych, wizowych, azylu,
ekstradycji, prawnych, zwrotu skradzionych dzieł kultury, uznawania dyplomów i
innych. Jest rzeczą normalną, że we wszelkich relacjach dwustronnych każda ze stron
próbuje zabezpieczyć swoje interesy. Zbyt często bywało tak, że Polska robiła
ustępstwa, nie uzyskując w zamian nic. W imię dobrych stosunków nieraz trzeba iść
na ustępstwa, ale trzeba też umieć dbać o własne interesy i uzyskiwać coś w zamian.
I jeszcze jedna uwaga. Nic tak nie poprawia stosunków dwustronnych, jak
posiadanie w danym kraju autentycznych przyjaciół. Takimi przyjaciółmi z reguły są
byli studenci naszych uczelni, najlepiej ich absolwenci. To jest inwestycja, która
zawsze się opłaca. Trzeba więc dogadać się w sprawie wymiany studentów,
zaoferować stypendia, poszukać analogicznych dla polskiej młodzieży i reklamować
możliwość studiowania w Polsce przez zainteresowanych. W tej mierze więcej się
robiło w czasach PRL-u, a owoce tego dopiero teraz zbieramy, opierając dwustronne
stosunki na ludziach, którzy Polskę znają i z reguły dobrze wspominają.
Bezrobocie
Jednym z największych problemów Polski dnia dzisiejszego jest bezrobocie.
Wszyscy o tym mówią, wszyscy o tym wiedzą. Ale jakie rozwiązania są
proponowane?
Główną propozycją dla młodych bezrobotnych, dla świeżo upieczonych
absolwentów, jest emigracja. W okresie kampanii referendalnej na temat wejścia do
Unii Europejskiej mówiono młodym z zachwytem: WYJEDZIECIE!
Kłamstwo to miało bardzo krótkie nogi. Wnet się okazało, że w
dotychczasowych krajach Unii Europejskiej także jest bezrobocie i w związku z tym
nie wpuszczą nas one łatwo na swój rynek. Ta oferta była blefem propagandowym i
niczym więcej. Teraz okazało się, że jedynie Irlandia i Wielka Brytania przyjmą
polskich pracowników i to z ograniczeniami, bo nie będą im przysługiwały takie
udogodnienia społeczne, jak rodzimym pracownikom. Chodzi oczywiście o pracę
najniżej płatną, niewymagającą kwalifikacji (sprzątanie, winobranie, zbieranie
truskawek itd.). Jeżeli świat zachodni będzie potrzebował specjalistę z Polski, to go
oczywiście przyjmie. Już teraz przyjmuje i przyjmował na długo przed akcesją do Unii
Europejskiej. Ma to charakter drenażu mózgów. Ludzie dobrze wykształceni i o
wysokich kwalifikacjach bez problemu znajdują pracę również w Polsce. Wyjeżdżają
nie z powodu bezrobocia, ale dla lepszych zarobków. Ich wyjazd nie zwalnia miejsc
pracy, bo to właśnie tacy wykształceni, operatywni ludzie generują miejsca pracy
swoją aktywnością. Tak więc emigracja, przynajmniej do UE, problemu bezrobocia
nie rozwiąże. Należy się liczyć, że z nawiązką zostanie zrekompensowana imigracją
zarobkową ze wschodu.
Miejsca pracy trzeba tworzyć w Polsce. Tu musimy znaleźć rozwiązanie
problemu bezrobocia, nie tylko po to, by podnieść ogólną zamożność społeczeństwa,
ale i po to, by przeciwdziałać emigracji, byśmy niepotrzebnie nie wyzbywali się
substancji biologicznej, która decyduje o naszej sile. Tym bardziej świat będzie się z
nami liczył, im będzie nas więcej i im wyższa będzie u nas stopa życiowa.
Podstawową przyczyną bezrobocia w Polsce jest uciekanie nie ludzi, ale miejsc
pracy do Unii Europejskiej. Ma to związek z warunkami, jakie przyjęliśmy wraz z
podpisaniem układu stowarzyszeniowego. Wolność handlu z Unią polega na tym, że
nam bardzo trudno dostać się z naszymi towarami na jej rynki, zaś ona swobodnie
sprzedają swoje towary u nas. Ocenia się, że w wyniku tych nierównoprawnych
pozycji „uciekło” z Polski do Unii 1,5 ml miejsc pracy. Po naszej akcesji zjawisko to
się nasila, bo doszło do kompletnej likwidacji opłat celnych na towary unijne. Ponadto
nasz rolnik musi konkurować z rolnikiem ze starych krajów członkowskich (tzw.
piętnastki), otrzymującym dopłaty czterokrotnie wyższe niż rolnik polski.
Mimo tego, jak wykazała praktyka, po wejściu do Unii nasze produkty rolne są
konkurencyjne na tamtejszym rynku. Gwałtownie wzrósł eksport. Spowodowało to
jednak gwałtowny wzrost cen artykułów spożywczych u nas. Nie idzie za tym wzrost
płac, a więc obserwujemy pauperyzację społeczeństwa. By odczuć korzyści z eksportu
produktów rolnych, musi wzrosnąć ich produkcja, a tego w parę miesięcy się nie
osiągnie – potrzeba czasu i sprzyjających warunków ekonomicznych.
Jaka na to rada? O opłacalności eksportu decyduje nie tyle wydajność
producenta, co czynniki od niego niezależne, takie jak cła, stopy kredytowe, podatki i
kursy walut.
Ceł w relacji z Unią już nie mamy, ale są narzucone nam limity produkcyjne.
Znajdą się bez problemu jeszcze inne sposoby, by nasz eksport w tamtym kierunku
ukrócić. Pozostają cła w relacjach z krajami spoza Unii. Kiedyś dużo eksportowaliśmy
na Wschód. Z tamtego rynku wyparły nas kraje zachodnie, głównie z powodu głupiej
polityki naszych władz, które dążyły do ograniczania wszelkich relacji z Rosją.
Musimy się postarać te rynki odzyskać. Tu o warunkach celnych decyduje Unia. Rosji
nie udało się narzucić nam gorszych warunków niż wynegocjowane dla starych krajów
Unii (tzw. piętnastki). W polityce celnej wielkiego pola manewru nie mamy, ale
eksport można wspierać na wiele innych sposobów.
O konkurencyjności naszych towarów w dużym stopniu decyduje stopa
podatkowa. Niższe podatki to większa opłacalność produkcji, a więc większa szansa,
że produkt trafi na rynki obce. Dużo się mówi o reformie systemu podatkowego, o
obniżeniu kosztów produkcji i zatrudnienia tak, by zatrudnienie dodatkowego
pracownika było tańsze. O tych sprawach decyduje rząd, jeszcze nasz, warszawski.
Sprawy podatkowe nie należą jeszcze do kompetencji Unii Europejskiej, a więc
możemy je kształtować sami tak, żeby to było korzystne przede wszystkim dla
naszych producentów. Jednakże już pojawiają się próby ingerowania w nasz system
podatkowy. Niemcy zażądali, byśmy podnieśli podatki od przedsiębiorstw, bo
inwestycje uciekają od nich do nas. Jak na razie nie ulegamy tym naciskom i ulegać
nam nie wolno.
Bardzo ważnym elementem opłacalności jest wysokość stóp kredytowych. O
tym decyduje nie rząd, ale Narodowy Bank Polski i Rada Polityki Pieniężnej. Na razie
składa się ona głównie z ludzi pochodzących z układu „okrągło-stołowego”, czyli
myślących bardziej internacjonalistycznie niż patriotycznie. Ale z czasem i skład tej
Rady trzeba będzie zmienić, a w szczególności jej prezesa, czyli prezesa NBP, Leszka
Balcerowicza. Bez współpracy NBP z rządem w sprawie opłacalności produkcji
bardzo trudno będzie zredukować bezrobocie.
Na sprawę kursu walut nie mamy zbyt wielkiego wpływu. Można by ogłosić
urzędową dewaluację złotego, ale jest to mechanizm z poprzedniej epoki. Lepiej
ręcznie tych spraw nie regulować. Rząd ma zawsze możność wpływania na zaufanie
do złotówki i, w razie potrzeby, spowodować zmniejszenie tego zaufania, co
skutkować będzie zwiększeniem opłacalności eksportu i nieopłacalności importu.
Ostatnio występowały zmiany w relacji między dolarem a euro. Ponieważ
importujemy głównie ropę i gaz, rozliczane w dolarach, a eksportujemy głównie do
strefy euro, zmiana na korzyść euro okazała się dla nas korzystna i stąd ostatnia
poprawa wskaźników gospodarczych, którymi tak bardzo chwalił się rząd Millera i
wciąż chwali rząd Belki. Ale ostatnie wahnięcie jest w druga stronę. Dolar rośnie w
siłę. Działa to na naszą niekorzyść. Niestety jednak Polska nie ma żadnego wpływu na
relacje między dolarem a euro. Nie należy więc przypisywać sobie konsekwencji tych
relacji. My możemy jedynie wpływać na kurs złotówki.
Do redukcji importu można się też przyczynić promocją polskich towarów.
Hasła „Kupuj polskie” czy też „Dobre, bo polskie” w jakimś zakresie oddziaływują na
konsumentów. Należałoby zwiększyć propagandę w tym kierunku. Trzeba ludzi
zmobilizować, by zawsze sprawdzali, co kupują, sprawdzali nalepkę na towarze, czy
poświadcza rodzimość produkcji. Unia robi nam trudności z takimi akcjami
promocyjnymi, bo podobno są niedemokratyczne i niewolnorynkowe.
Ogólnie rzecz biorąc, aby zlikwidować bezrobocie, trzeba ułatwić małym i
średnim przedsiębiorstwom tworzenie nowych miejsc pracy. Duże przedsiębiorstwa
same dyktują warunki i z reguły dążą do ograniczenia zatrudnienia. Natomiast małe,
rozwijając się, tworzą miejsca pracy. Trzeba więc wspierać tworzenie nowych miejsc
pracy różnymi zachętami podatkowymi.
Nad powyższymi kwestiami dyskutują wszyscy, brak jednak woli realizowania
programu tworzenia nowych miejsc pracy. Jest jednak jeszcze inna możliwość
polegająca na lepszym gospodarowaniu posiadanymi miejscami pracy. Mechanizacja i
komputeryzacja prac powoduje, że stale maleje i nadal maleć będzie zapotrzebowanie
na pracę. Czyli problem bezrobocia będzie się nasilał na skalę światową. Nie ma
problemu z wyprodukowaniem każdej potrzebnej ilości dowolnego towaru. Problem
jest ze sprzedażą, czyli z popytem. Ludzie za mało mają pieniędzy, by ten towar kupić.
A pieniądz to przecież tylko narzędzie, forma zapisu, wzajemnych należności. Jak
zwiększyć popyt bez wzrostu zatrudnienia?
Mamy dzisiaj z jednej strony bezrobocie, a z drugiej konieczność posiadania
dwóch pensji w rodzinie, czyli konieczność pracy zarobkowej kobiet. Matka
zajmująca się dziećmi w domu pracuje, ciężko pracuje. Tę pracę trzeba
dowartościować i opłacić poprzez odpowiednie ulgi rodzinne. Trzeba stworzyć taki
system, by kobiety, które tego chcą, mogły zrezygnować z pracy zarobkowej na rzecz
pracy we własnym domu przy dzieciach. Piszę o tym w rozdziale o programie prorodzinnym.
Dodam, że taki system jest możliwy do stworzenia, a wystarczy tylko
przestać ulegać propagandzie feministek, którym na ogół w życiu domowym się nie
powiodło i wyżywają się, sprzedając swoją antyrodzinną filozofię politykom. Hasło
równości mężczyzn i kobiet będzie prawdziwe dopiero wtedy, gdy uznamy, że się
różnimy i mamy biologicznie zdeterminowane, odmienne obowiązki. Uszanujmy te
różnice i dowartościujmy kobiece obowiązki w domu.
Oczywiście te kobiety, które pragną pracować zarobkowo, muszą mieć do tego
pełne prawo, ale nie powinniśmy sprowadzać prawa do obowiązku. Zawsze będą
kobiety czy to bezdzietne, czy to pragnące się realizować w swojej wyuczonej
specjalności, czy wreszcie te, których dzieci już „wyfrunęły” z domu i które pragną się
zająć czymś poza domem. Może też się zdarzyć, że kobieta posiada wyższy potencjał
zarobkowy od męża i to on przejmie obowiązki domowe. Nie wymagajmy jednak
pracy zarobkowej od tych kobiet, które wolałyby się zająć dziećmi w domu, ani od
pracodawców, aby ponosili koszta macierzyństwa swych pracownic. Te sprawy winny
regulować ulgi podatkowe i zasiłki państwowe. Zmniejszy to napór płci pięknej na
rynek pracy zarobkowej i zachęci przedsiębiorców do tworzenia nowych miejsc pracy.
Program prorodzinny
Liga Polskich Rodzin z założenia jest ukierunkowana na troskę o rodzinę. Stąd w naszym
programie społecznym do każdego tematu podchodzimy z punktu widzenia interesu rodziny.
Polityka gospodarcza musi mieć na względzie zdrowie społeczne. Im więcej ludzi jest
zadowolonych, samodzielnych, posiadających nieruchomości, gospodarujących na swoim,
dorabiających się własną pracą, czujących związek między wysiłkiem a zarobkami,
niezagrożonych zwolnieniem z pracy, wywłaszczeniem czy eksmisją, troszczących się o
swoje sprawy bez czyjejkolwiek krzywdy, tym sprawniej funkcjonuje państwo. Ten
organiczny związek polityki gospodarczej z polityką społeczną jest koniecznym elementem
programu narodowego. Program maksymalizacji liczby podmiotów gospodarczych to
równocześnie program wspierania małych firm, najlepiej rodzinnych. W takich firmach
łatwiej panować nad korupcją, trudniej ukraść, trudniej oszukać.
Są sprawy z zakresu polityki społecznej, które zasługują na szczególne
wypunktowanie i omówienie.
Demografia
Tym będziemy silniejsi jako Naród i państwo, im będzie nas więcej. To wielokrotnie
głosił Prymas Wyszyński. Dlatego potrzebna jest polityka pronatalistyczna. Obecnie, tak jak
cała Europa, wymieramy – więcej osób umiera niż się rodzi. W tej mierze są jeszcze wahania
w niektórych latach, co ma związek z liczebnością poszczególnych roczników wchodzących
w etap wzmożonej rozrodczości i wzmożonej umieralności, ale reprodukcja netto od wielu już
lat jest poniżej prostej reprodukcji. Spójrzmy na liczby:
Reprodukcja netto (rep.n.) to średnia liczba córek przypadająca na jedną kobietę, przy
założeniu, że kobieta w wieku rozrodczym będzie rodzić z częstotliwością, jaką
charakteryzują się wszystkie kobiety rodzące w roku, dla którego oblicza się współczynnik
reprodukcji, umniejszona o córki, które nie dożyją wieku swoich matek. Czyli wartość 1,000
oznacza prostą reprodukcję – po każdej kobiecie zostanie średnio jedna córka zdolna do
reprodukcji. Oznacza to, że pod koniec lat sześćdziesiątych zeszliśmy do poziomu reprodukcji
prostej. Potem nastąpiło lekkie ożywienie, ale w latach osiemdziesiątych rozpoczął się znowu
spadek, który trwa do dzisiaj. Gdy współczynnik zejdzie do 0,500, to co pokolenie będzie się
nas rodzić o połowę mniej. Czyli model rodziny z jednym dzieckiem lub bezdzietnej będzie
dominujący.
Można by się zastanawiać, co spowodowało ożywienie demograficzne w latach
siedemdziesiątych. Weszły wtedy w wiek reprodukcyjny liczne roczniki powojenne, jednakże
metoda liczenia współczynnika reprodukcji netto eliminuje wpływ takich czynników na
reprodukcję. Mają one wpływ na ogólną liczbę urodzin, ale nie na współczynnik reprodukcji
netto. Niewątpliwie owo ożywienie miało związek z wprowadzeniem urlopów
wychowawczych, z wydłużeniem urlopu macierzyńskiego i żywiołowym rozwojem
budownictwa mieszkaniowego (gierkowskie blokowiska). Czyli poprzez politykę społeczną
można wpływać na poziom rozrodczości.
Dzisiaj wielkość rodziny to główny czynnik decydujący o jej zamożności. O
zamożności winien zaś decydować charakter wykonywanej pracy, jej trudność i stopień
społecznej przydatności, a więc i wykształcenie. W sytuacji, gdy wielodzietność
automatycznie oznacza pauperyzację, powstaje niechęć do dzieci. Całe obecne życie w
Polsce, a właściwie w całym świecie zachodnim, jest tak zorganizowane, by dzieci było jak
najmniej, by nie przeszkadzały matkom w karierach zawodowych. Dwie pensje w rodzinie
stały się ekonomiczną koniecznością. Posiadanie dzieci stało się prywatną sprawą rodziców,
ich przyjemnością lub kaprysem. Tymczasem dzieci to przyszłość Narodu. One będą
pracować na emerytury nie tylko dla swoich rodziców, ale i dla tych wszystkich, którzy dzieci
nie mają, mają ich mało lub których dzieci wyemigrowały. Potrzebna jest aktywna polityka
pronatalistyczna państwa i społeczne dowartościowanie wielodzietności.
Nie oznacza to jednak, że proponujemy powrót do pronatalistycznej polityki lat
siedemdziesiątych. Była z gruntu socjalistyczną. Dawała ułatwienia jedynie kobietom
pracującym zarobkowo, a nie tym, które zdecydowały się poświęcić pracy przy dzieciach, w
domu. Bez dowartościowania tej pracy nie będzie znaczącej wielodzietności. Musimy tak
urządzić życie społeczne, żeby jak najwięcej kobiet chciało i mogło pozostać w domu przy
dzieciach.
Zawsze pozostaną kobiety, które z takich czy innych przyczyn pozostaną na rynku
pracy. Dla nich muszą być ułatwienia w postaci urlopów macierzyńskich i wychowawczych,
ale na koszt państwa, a nie pracodawcy.
Na sytuację demograficzną ma wpływ nie tylko rozrodczość, ale i długość życia oraz
różnica między emigracją a imigracją.
O długości życia decyduje jakość służby zdrowia, jakość opieki nad osobami
starszymi i akceptacja obecności emerytów w rodzinie. Oczywiście chodzi nie tylko o to, by
ludzie dłużej żyli, ale i o to, by dłużej byli zdrowi, by dłużej czuli się i rzeczywiście byli
przydatni. Do czego może być przydatny starszy człowiek? Oczywiście, jeżeli jest sprawny i
pracodawca go potrzebuje, to niech go dalej zatrudnia – to sprawa między nim a pracodawcą,
a państwu nic do tego. Jeżeli przechodzi na emeryturę, to winien mieć możność wykonywania
przydatnej pracy, dopóki siły mu na to pozwolą. Może to być praca we własnym zawodzie,
może to być praca zupełnie inna, np. twórcza, pisanie pamiętników czy wierszy, realizacja
hobby, na które nigdy nie było czasu, lub, i to chyba najważniejsze, pomaganie dzieciom i
wnukom. Obecność starszego człowieka w rodzinie – to powinna być norma.
W takich rodzinach również rodzi się więcej dzieci, dlatego, że młodym łatwiej się na
nie zdecydować, gdy wiedzą, że mają na kogo liczyć w razie potrzeby, choćby w takich
kwestiach, jak chwilowe przejęcie opieki nad małymi dziećmi.
Wreszcie temat emigracji i migracji, ostatnio mocno wpływający na liczebność
państwa. Polska już tradycyjnie co pokolenie traci dużą część swojej ludności na rzecz innych
krajów. Z przyczyn politycznych lub ekonomicznych ludzie wyjeżdżają do Zachodniej
Europy, obu Ameryk, a nawet do Oceanii. Ponieważ celem polskiej emigracji są kraje
cywilizacji zachodniej, łacińskiej, tej samej, co nasza, więc łatwo się ona integruje w miejscu
osiedlenia. Zwykle Polacy wynaradawiają się już w drugim pokoleniu, a bywa, że już w
pierwszym. Pozostaje sentyment do kraju pochodzenia, ale znajomość języka szybko zanika.
Z reguły ludzie ci nie wracają już nigdy do Polski. Wyjątki tylko potwierdzają tą regułę.
Wracają jako turyści, co ma znaczenie ekonomiczne, ale demograficznego znaczenia nie ma
żadnego. A więc z punktu widzenia sytuacji ludnościowej emigracja to czysta strata. Przy tym
dodać należy, że wyjeżdżają jednostki najbardziej operatywne i to zwykle w przededniu
wieku najwyższej rozrodczości. Będą służyć swoimi umiejętnościami i rodzić obywateli
innym krajom. Polska poniosła koszta ich wykarmienia i wykształcenia, ale z tej inwestycji
kto inny skorzysta. Ponieważ Polska jest krajem zadłużonym, nasi emigranci przenoszą się ze
społeczeństwa dłużników do społeczeństwa wierzycieli. Polska, spłacając długi zagraniczne,
zaciągnięte między innymi po to, by przyszłych emigrantów utrzymać i wykształcić, będzie
teraz dofinansowywać ich dobrobyt w kraju osiedlenia, a pożytku z nich nie będzie mieć
żadnego.
Imigracja do Polski jest zjawiskiem na o wiele mniejszą skalę. Ostatnio imigrują
najczęściej ludzie z innych cywilizacji – Wietnamczycy, Kurdowie, Romowie. Ludzie ci na
ogół trudno się integrują, czyli Polakami się nie stają. Mamy też ostatnio sporo robotników
sezonowych z Ukrainy i Białorusi. Jeżeli ci się osiedlą na stałe, to z integracją na ogół
problemów nie będzie. Trudno jednak liczyć na to, że straty emigracyjne zrekompensuje
imigracja. Należy się obawiać, że wraz z coraz szerszym otwieraniem się rynków pracy w
Unii Europejskiej znowu doświadczymy masowej emigracji podobnej do tej, jaką przeżyły
tereny dawnej Niemieckiej Republiki Demokratycznej po zjednoczeniu Niemiec.
Jak więc widzimy, perspektywy demograficzne wesołe nie są. Potrzebna jest polityka
państwa, która temu zaradzi. Potrzebna jest polityka, która miałaby na względzie coś więcej
niż tylko najbliższe wybory, która proponowałaby inwestycje w dalszą przyszłość, a nie tylko
na najbliższe lata. Ba, dzisiaj mamy problem, żeby zagwarantować środki dalej niż na
najbliższy rok budżetowy. Wiele inwestycji wymagających wieloletniego finansowania
więcej kosztuje niż by musiało, bo zamiast systematycznego zasilania z budżetu, co rok ma
inne wsparcie. Dotyczy to nie tylko wielkich inwestycji, jak budowa zbiorników wodnych czy
autostrad, ale nawet tak, wydawałoby się, prostej sprawy, jak zalesienia, gdzie trzeba
wiedzieć z co najmniej dwuletnim wyprzedzeniem, ile sadzonek przygotować. Gdy
przygotuje się za mało albo za dużo, będą straty. Następnie przez kilka lat trzeba drzewka
pielęgnować, czyli do nich dopłacać, zanim pielęgnacja zacznie sama się zwracać poprzez
sprzedaż tego, co się wytnie. Jeżeli to jest oczywiste w odniesieniu do drzew, to tym bardziej
winno być oczywiste w odniesieniu do dzieci. Zanim zaczną zarabiać, to trzeba na nie łożyć.
Dzieci to dobra inwestycja, zwróci się stokrotnie (zakładając, że nie wyemigrują), ale
najpierw trzeba znaleźć na nią środki. Jest to sprawa społeczna, a nie tylko sprawa prywatna
rodziny. Dopóki tego nie zrozumiemy, kryzys demograficzny będzie się pogłębiał.
Po ostatnim spisie ludności Komitet Prognoz „Polska 2000 Plus”, postulując przyjęcie
przez państwo aktywnej polityki pronatalistycznej, sugeruje ostrożność we wprowadzaniu
takich oszczędności budżetowych, które mogłyby jeszcze bardziej osłabić skłonność Polaków
do posiadania dzieci (Sprawy Nauki XII.03). Wyraźnie kolejne rządy były na takie
ostrzeżenia głuchy.
Rodzina szczęśliwa
Wspieranie rodziny to nie tylko sprawa dzietności, choć dzieci to bardzo ważna część
składowa rodziny. Są rodziny, które z takiej czy innej przyczyny dzieci nie mają lub mają ich
mało, a mimo to trzeba życie społeczne tak ustawić, by były one szczęśliwe, by czuły się
przydatne i by rzeczywiście były przydatne.
Rodzina powstaje, gdy dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, wchodzą w związek
małżeński, powstaje jako komórka społeczna, jako nowa jednostka gospodarcza, jako nowy
element życia zbiorowego. Przynajmniej tak jest w naszej łacińskiej cywilizacji, mającej
charakter personalistyczny. W niektórych cywilizacjach o charakterze gromadnym wzięcie
żony nie oznacza powstania nowej wspólnoty, a jedynie wzbogacenie istniejącej o nowego
członka. Liczy się ród, a nie rodzina. Ożenek nie wiele różni się od kupienia konia czy pola.
Tam żona traktowana jest jako własność męża i to bez wzajemności. W naszej cywilizacji
ślub to wzajemnie przyjęcie wobec siebie zobowiązań i równoczesne opuszczenie rodzin
dotychczasowych przez obie strony. Nie zawsze to opuszczenie w sensie fizycznym następuje
natychmiast, ale w sensie prawnym i społecznym od razu powstaje nowa jednostka rodzinna.
W tym momencie na ogół dzieci jeszcze nie ma, czyli zaledwie tych dwoje
małżonków stanowi już pełnoprawną rodzinę. Wynikają z tego nowe prawa i obowiązki,
zarówno wobec siebie wzajemnie, wobec powoływanych do życia dzieci, jak i w relacji do
świata zewnętrznego, a więc wobec rodzin, z których małżonkowie wyszli, wobec sąsiadów,
społeczności lokalnej i wreszcie wobec państwa. Państwo musi fakt powstania tej nowej
jednostki społecznej odnotować, uwzględnić w takich sprawach, jak zmiana nazwiska,
ewentualne nadanie obywatelstwa, gdy któryś z małżonków pochodzi z zagranicy, jak sposób
rozliczenia podatkowego i wiele innych. Państwo może wymagać, by ślubu nie brali ludzie
zbyt młodzi, pozostający już w innym związku małżeńskim albo zbyt blisko spokrewnieni
itd., ale w zasadzie nie może zakazać ani nakazać wchodzenia w związek małżeński, czyli
powoływania do istnienia nowych rodzin. Takie prawo mają tylko zainteresowani i państwo
musi to zaakceptować, gdyż wynika ono z prawa naturalnego, a nie z nadanego przez
państwo. Prawo państwowe musi więc być zgodne z prawem naturalnym i odzwierciedlać
jego realia – inaczej będzie bezprawiem.
Ochrona nienarodzonych
Plagą naszych czasów, zakłócającą życie rodzinne, jest zabijanie dzieci
nienarodzonych. Niechciane dzieci to konsekwencja z jednej strony rozwiązłości płciowej –
co w jakimś zakresie było zawsze – a z drugiej chęć lub potrzeba uczestniczenia kobiety na
rynku pracy, w czym dziecko przeszkadza.
Pojawienie się i rozpowszechnienie środków antykoncepcyjnych miało rzekomo
zredukować zjawisko niechcianej ciąży. Zadziałało wręcz odwrotnie. Rozpowszechniło
rozwiązłość płciową. Ta z kolei spowodowała zwiększenie przypadków nieplanowanej ciąży,
gdyż żadna metoda antykoncepcji nie jest w 100 % pewna, a poza tym nie zawsze się ją
stosuje. Aborcja stała się ostatecznym sposobem na niechciane dziecko. Jest to konsekwencja
ogromu nacisku społecznego na dziewczynę w ciąży, by się jej pozbyła. Tymczasem
zabójstwo na pewno jest większym przestępstwem niż cudzołóstwo, i to zarówno w sensie
społecznym, jak i religijnym.
Przy aborcji matka jest nie tylko winowajcą, ale i ofiarą. Pozostali uczestnicy
procederu to tylko winowajcy. Oczywiście penalizacja winna obejmować w pierwszej
kolejności tego, kto aborcji dokonał, wraz z towarzyszącym mu personelem. W naszych
czasach zwykle jest to ginekolog, niegodny miana lekarza, oraz asystujące mu pielęgniarki i
sekretarki prywatnych klinik ginekologicznych. Tu kara musi być bardzo surowa i
obejmować nie tylko przypisane w kodeksie karnym więzienie, ale i utratę prawa do
praktykowania zawodu lekarskiego czy pielęgniarskiego. Winna działać odstraszająco. W
czasie odbywania kary rehabilitacja musi obejmować przystosowanie do innego zawodu, bo
aborter po odbyciu kary nie powinien już mieć prawa powrotu do pracy w zawodzie lekarza.
To samo winno dotyczyć asystujących w procederze „pracowników służby zdrowia”.
Pozostali uczestnicy procederu – ci, co namawiali matkę do usunięcia ciąży, ci, co dali na to
pieniądze i ci, co pomagali sprawę załatwić – też muszą być karani, co najmniej przez
publiczne napiętnowanie i przez ujawnienie ich roli.
Jak wszyscy wiedzą, w Polsce kwitnie podziemie aborcyjne, czyli dokonywanie tej
zbrodni w prywatnych gabinetach ginekologicznych. Tu karanie jest możliwe, a jedynie nie
ma woli w ściganiu tego procederu. W naszym systemie prawnym aborcja dopuszczalna jest
tylko w sytuacji, gdy ciąża zagraża życiu lub zdrowiu matki, gdy pochodzi z przestępstwa i
gdy płód jest obciążony chorobą. Na wszystkie te okoliczności musi być wiarygodna
dokumentacja. W sumie więc „legalnych” aborcji jest niewiele, ponad setka rocznie, ale
przecież i to jest za dużo. Każde ludzkie życie jest ważne i zasługuje na szacunek i ratowanie.
Choroba dziecka to nie powód, by je zabijać, ale by je leczyć. Gdy dziecko zagraża życiu lub
zdrowiu matki, to ma ona prawo się leczyć, ale obowiązkiem lekarza jest próbować ratować
zarówno matkę, jak i dziecko. Może się zdarzyć, że kuracja czy operacja matki zaszkodzi
dziecku i nastąpi poronienie, ale nie może być ono zamierzone. Dzieci z gwałtu to bardzo
rzadkie przypadki, jednak i tu urodzenie dziecka winno być normą. To okazja, żeby z
traumatycznej sytuacji wyciągnąć jakieś dobro. Dziecko jest dobrem. Można je zatrzymać lub
oddać do adopcji, podczas gdy zabicie go dodaje zło do zła. Do złego wspomnienia o gwałcie
dodaje się drugie o aborcji.
Aborcja nigdy nie daje szczęścia, nigdy nie jest rozwiązaniem likwidującym problem.
Wręcz przeciwnie. Pogłębia go. Pozostawia ślad na psychice na zawsze. Niechciane dziecko
po jakimś czasie zwykle okazuje się być dzieckiem chcianym. Dokonana aborcja na zawsze
pozostanie niechcianym wspomnieniem.
Likwidacja dopuszczalności aborcji w jakimkolwiek zakresie musi nastąpić jak
najszybciej. Gdy zdobędziemy władzę lub wpływ na nią, to jak najszybciej zapewnimy
ochronę każdemu życiu ludzkiemu. Od pierwszego dnia trzeba będzie jak najenergiczniej
zacząć ścigać łamiących istniejące prawo (oferujących usługi aborcyjne), surowo te osoby
karać i fakt ich karania maksymalnie nagłaśniać. Następnie, dysponując większością
sejmową, jak najszybciej trzeba będzie wprowadzić ustawodawstwo, które zlikwidowałoby
istniejące dziś jeszcze wyjątki dopuszczające przerywanie ciąży.
Oczywiście trzeba też będzie wprowadzić zakaz wszelkich zabaw z ludzkimi
embrionami. Dzieci muszą poczynać się w sposób zgodny z naturą, jako konsekwencja
zbliżenia płciowego małżonków, jako wyraz ich wzajemnej miłości i miłości do dziecka,
które może w wyniku tego zbliżenia się począć. Oczywiście przeszkodą może być
bezpłodność, którą trzeba leczyć, ale nie z naruszeniem prawa naturalnego. Powoływanie do
życia dzieci w próbówce (in vitro) odbiera im naturalną miłość rodziców, z której winne się
począć. Tą drogą żadna bezpłodność leczona nie jest, bo stan chorobowy pozostaje. Dzieci
stają się owocem działań lekarza, a nie rodziców. Lekarz, by zapewnić skuteczność swoim
zabiegom, powołuje do życia wiele embrionów, wybiera, które uważa za najlepsze, i te
wprowadza do macicy. Pozostałe może jakiś czas są przechowywane w stanie zamrożenia, ale
ich los jest z góry przesądzony – mają zginąć. Ponieważ przyczyną bezpłodności bywa
niezdolność do wyprodukowania zdrowych gamet (komórek jajowych lub plemników), w
metodologii tworzenia dzieci z próbówki korzysta się z anonimowych dawców. Wtedy matka
nie wie, czyje dziecko nosi, czy mąż jest ojcem, czy sama jest jego matką.
Z technologii tej rozwinęły się badania nad powoływaniem do życia embrionów z
komórek somatycznych, czyli nad tzw. kloningiem. Pojawiły się badania nad komórkami
macierzystymi z wykorzystaniem embrionów pozostałych po zapłodnieniu in vitro lub
specjalnie w tym celu powoływanych do życia in vitro. Są już próby łączenia gamet ludzkich
i zwierzęcych, by stworzyć hybrydy. Pomysłów przybywa, a wszystkie sprowadzają się do
braku szacunku dla życia ludzkiego przed narodzeniem. Trzeba będzie tego wszystkiego
surowo zakazać w polskim ustawodawstwie.
Homoseksualizm
Z prawa naturalnego, z samej biologii, wynika, że małżeństwo to związek kobiety i
mężczyzny. Wszelkie próby nadania związkom homoseksualnym statusu małżeństwa czy
statusu rodziny są sprzeczne z prawem naturalnym i oczywiście każde państwo
wprowadzające takie regulacje, ingeruje w dziedzinę, która do jego kompetencji nie należy.
Małżeństwo i rodzina to są rzeczywistości realne, których tak łatwo przeinterpretować się nie
da. Państwo musi się do tego dostosować, a jeżeli będzie próbować zmienić sens tych
rzeczywistości, to tylko się ośmieszy.
Związek homoseksualny nie jest małżeństwem ani rodziną nie tylko dlatego, że z
natury swojej jest biologicznie bez sensu, nie ma zdolności rozrodczych, ale i dlatego, że nie
jest w stanie zapewnić pozostałych elementów komplementarności w relacjach
międzyludzkich, które daje związek mężczyzny i kobiety. Różnimy się. Chodzi tu nie tylko o
różnice biologiczne, które są oczywistością, ale i o różnice psychiczne, uczuciowe,
mentalnościowe i inne. W związku małżeńskim te różnice służą nie tylko przy
wychowywaniu dzieci, dając wzorce do naśladowania, ale i w relacjach wzajemnych
zapewniających uzupełnianie się.
Dzisiaj mówi się dużo o tolerancji wobec różnych orientacji seksualnych. Lobby
homoseksualne jest politycznie silne i wymusza nie tylko tolerancję dla swego środowiska,
ale i jego akceptację, jako coś normalnego. Otóż homoseksualizm z normalnością nie ma nic
wspólnego. Jest to cecha nabyta w wyniku błędów wychowawczych.
Niektórzy próbują twierdzić, że to cecha, z którą się rodzą, czyli dziedziczna. Jako
genetyk mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że w przyrodzie cechy determinujące
bezpłodność są bardzo szybko eliminowane na drodze naturalnej selekcji. A przecież akty
homoseksualne są ze swojej natury bezpłodne. By taka cecha była przekazywana
dziedzicznie, musi dojść do normalnego heteroseksualnego współżycia. Oznacza to, że nawet
gdyby homoseksualizm był dziedziczny, to musiałby się przenosić poprzez związki będące
jego zaprzeczeniem. Wszelkie argumenty naukowe przemawiające za dziedzicznością
homoseksualizmu nie wytrzymują krytyki i zostały zdecydowanie obalone przez ekspertów
zajmujących się tą dziedziną. Jednym z dowodów na brak związku homoseksualizmu z
dziedzicznością jest występowanie bliźniąt jednojajowych, a więc genetycznie identycznych,
wśród których jedno jest homoseksualne, a drugie normalne. Znany jest przykład rodziny, w
której po urodzeniu pierwszego syna matka bardzo chciała mieć córkę. Tymczasem urodzili
się chłopcy, bliźniacy jednojajowi. Położna, chcąc pocieszyć matkę, powiedziała jej, że jeden
z tych chłopców ma zupełnie dziewczęcą buzię. Matka „uczepiła się” tej myśli i potem
wychowywała tego bliźniaka na dziewczynkę. Ubierała go w dziewczęce stroje itd. To on
został homoseksualistą. Brat bliźniak pozostał normalny.
Wracam do tematu defektów w wychowaniu. Męski homoseksualizm zwykle
pochodzi z matczynej nadopiekuńczości przy braku liczącego się ojca. Gdy w wychowaniu
brak jest ojca jako wzorca, a może nim być nawet zmarły ojciec, pod warunkiem, że jest
uznawany w rodzinie jako wzorzec, to dla chłopca wzorcem staje się matka. Może to
doprowadzić do zaburzenia tożsamości i do homoseksualizmu. U kobiet przyczyna zwykle
jest inna. Ma związek z jakąś krzywdą doznaną od mężczyzny w okresie dziecięcym lub
dziewczęcym. Szczególnie wykorzystanie seksualne przez osobę bliską powoduje strach
przed mężczyznami i skierowanie zainteresowań seksualnych ku kobietom. Oczywiście te
nieprawidłowości w rozwoju psychofizycznym są konsekwencją jakiejś patologii w rodzinie,
braku normalnych stosunków wewnątrzrodzinnych, braku normalnych wzorców
macierzyństwa i ojcostwa.
W związku homoseksualnym, nawet gdy na drodze adopcji pojawią się w nim dzieci,
nigdy normalnych relacji nie będzie. Dzieci nigdy nie dostaną prawidłowych wzorców do
naśladowania. Nie będzie tam prawdziwego szczęścia rodzinnego.
Przy okazji warto nadmienić, że homoseksualizm jest uleczalny. Nie jest to łatwe. Jak
z każdym nałogiem, walka z tymi skłonnościami wymaga wytrwałości, pomocy lekarskiej i
duchowej, a także, a może przede wszystkim, woli wyzwolenia się z tych skłonności. Istnieje
specjalna organizacja skupiająca tych, którzy się wyzwolili, pod nazwą Courage (ma też
polski odpowiednik pod nazwą Odwaga). Organizacja ta działa na trochę podobnych
zasadach, jak stowarzyszenie anonimowych alkoholików.
Ustawodawstwo dotyczące tej tematyki musi być tak zredagowane, by nie nazywać
normalnym tego, co normalnym nie jest, oraz by ułatwić osobom dotkniętym tym defektem
wychowawczym jak najskuteczniejsze wyzwolenie się z nienaturalnych skłonności.
Opieka nad niedołężnymi
Powinno być rzeczą absolutnie normalną, że zarówno niepełnosprawni, jak i ludzie
starsi winni mieszkać przy rodzinie. Ma to ogromne znaczenie zarówno dla wymagającego
pomocy, jak i dla pomagających. Żadna opieka państwowa czy społeczna nie zastąpi ciepła
rodzinnego. Niepełnosprawne dziecko w rodzinie to na pewno krzyż, ale i wielka łaska.
Wyzwala instynkt opiekuńczy. Rodzina często właśnie to dziecko najbardziej miłuje, bo
najwięcej musi mu poświęcać czasu, sił i troski. Rodzeństwo uczy się współżycia z
niepełnosprawnym bratem czy siostrą, uczy się, że tacy ludzie są i zasługują na to, by się o
nich troszczyć. Uczy się, że są ludzie, którym się wszystko należy, a od których niczego nie
należy się spodziewać w zamian – uczy się bezinteresowności.
Oczywiście dziecko niepełnosprawne musi też mieć kontakt z ośrodkami
rehabilitacyjnymi, z ludźmi o podobnym niedołęstwie. Okresowo powinno w takich
ośrodkach przebywać, by nauczyć się żyć również poza rodziną. Przyjdzie czas, że rodziców
zabraknie, że rodzeństwo będzie miało swoje rodziny i związane z nimi obowiązki. Może
przyjść czas, że trzeba będzie żyć wśród obcych i do tego trzeba takie dziecko przygotować.
Również w miarę możności niepełnosprawnego trzeba też się starać nauczyć go jakiejś pracy,
by chociaż częściowo mógł zarabiać na siebie. Do tego trzeba przygotowania w
specjalistycznych zakładach, w szkołach życia. Niemych trzeba nauczyć mowy migowej,
niewidomych – alfabetu Braille’a, sparaliżowanych – maksymalnej zdolności ruchowej itd. A
więc nie wolno z nadmiaru miłości chronić niepełnosprawne dziecko przed kontaktem ze
światem poza rodziną. Ważne jest jednak, by dziecko takie zawsze czuło, że ma rodzinę,
może na niej polegać, że jest przez kogoś kochane, akceptowane i mile widziane.
Ludzie starsi, póki są pełnosprawni, zwykle chcą mieszkać w swoim własnym
mieszkaniu, rządzić się samemu, na swoim. Ale przychodzi czas niedołęstwa. Wtedy
normalnością winno być zamieszkanie u dzieci, a nie w domach starców. Najpierw niezdolne
do samodzielności dzieci są u rodziców, a potem niezdolni do samodzielności rodzice – u
dzieci. Ta zmiana powinna być połączona ze zmianą mieszkania, tak by było jasne, kto jest u
kogo, kto w danym gospodarstwie jest głową domu. Nawet niedołężni dziadkowie są
przydatni w rodzinie. Przez swoją obecność uczą szacunku dla starszych, pomagają swym
doświadczeniem życiowym i zwykle, na ile siły pozwalają, pomagają w drobnych pracach
domowych czy przy wychowywaniu dzieci.
Zapewne niejedna babcia czy dziadek skarżą się na pracę przy wnukach, na hałas w
domu, na nadmierne ich eksploatowanie przez dzieci i wnuki, ale tak na prawdę tacy ludzie są
o wiele bardziej szczęśliwi niż ci „odstawieni” do domów starców, czy nawet jeszcze żyjący
samodzielnie, ale pozbawieni jakichkolwiek zadań. Zwykle wolą też umierać przy rodzinie.
Umieranie na łonie rodziny ma w sobie pewien majestat. Jest łatwiejsze dla umierającego i
uczy rodzinę, że nas wszystkich to czeka, że trzeba być na tę chwilę przygotowanym.
Organizacja życia zbiorowego, która umożliwiałaby współżycie kilku pokoleń w
jednym mieszkaniu, przynosiłaby korzyść zarówno ludziom starszym, jak i dzieciom i
wnukom, korzyść przede wszystkim wychowawczą. Pozwalałaby na oswajanie się z
obecnością w rodzinie osoby słabszej, chorej, umierającej, którą trzeba wspomagać. Przy
okazji państwo miałoby mniej kłopotów z domami starców. Opieka w rodzinie jest dużo
tańsza. W rezultacie środki przeznaczane na państwowe „opiekuństwo” nad starszym
pokoleniem mogłyby pójść na wspieranie rodzin wielopokoleniowych.
Państwowa pomoc rodzinie
1. Obecny system podatkowy oparty jest na wycenie dochodów pracownika. Jedynym
wyjątkiem jest tu możliwość wspólnego opodatkowania małżonków. Wynika z tego, że
dzietność, wielkość rodziny, dochód na członka rodziny, to elementy nie uwzględniane w
systemie podatkowym. Tymczasem można by wprowadzić zasadę wspólnego opodatkowania
wszystkich członków rodziny wspólnie zameldowanych. Wtedy do przychodu wliczałoby się
emeryturę babci, dorywcze zarobki dzieci (np. za pracę wakacyjną czy ze stypendium
studenckiego), alimenty itd. Od tej ogólnej sumy odejmowałoby się pewną ustaloną na dany
rok sumę na każdego członka rodziny, a dopiero od reszty płaciłoby się podatek i
obowiązkowe ubezpieczenie. Włączyć tu należy obowiązkowe ubezpieczenie, ponieważ jako
obligatoryjne jest w rzeczywistości podatkiem. Czy podatek od tej nadwyżki jest obliczany
liniowo czy progresywnie jest mało istotne, ważne by tylko ona była opodatkowana. W
wielodzietnych rodzinach jej nie będzie lub będzie mała, a więc i podatek będzie mały, a w
pozostałych podatek zabierze sporą część przychodu.
Zapewne bezdzietni podniosą krzyk, że to niesprawiedliwe, że wracamy do podatku
kawalerskiego, tzw. „bykowego”, że będzie się pracować na cudze dzieci itd. Ale przecież
jest wręcz odwrotnie. To ci, co wychowują liczną gromadkę dzieci, pracują na emerytury dla
bezdzietnych czy mało dzietnych, bo to ich dzieci będą zasilać system ubezpieczeniowy w
przyszłości. Ponadto im większa rodzina, tym więcej ma wydatków i z tej okazji płaci dużo
większy VAT, a wszystko idzie z tego samego dochodu, głównie z pracy zarobkowej ojca
rodziny. Prawie cały dochód idzie na utrzymanie, a więc jest z tego podatek VAT, podczas
gdy bogatsi dużo wydają za granicą, lokują na giełdzie i z tego podatku VAT nie ma. W
rezultacie wielodzietni w porównaniu z małodzietnymi o wiele większy procent swego
przychodu łożą na państwo za pośrednictwem podatku VAT.
2. Większe rodziny zużywają więcej wody, gazu, prądu i z tego tytułu winny płacić
niższe opłaty jednostkowe. Przecież w tych opłatach mieszczą się też pewne koszty stałe, jak
np. koszt księgowania operacji, utrzymania instalacji i licznika, pensja inkasenta itd. Przy
większym zużyciu, w przeliczeniu na mieszkanie, koszta ogólne winne być mniejsze i to
należałoby uwzględnić przy naliczaniu ceny jednostkowej. Czyli im większe wskazania
licznika, tym niższa winna być cena jednostkowa. Już samo zaprowadzenie takiej regulacji
dawałoby dobry sygnał, że wykazuje się troskę o liczniejsze rodziny – chodzi tu zarówno o
służby państwowe i samorządowe, jak i o dostawców prywatnych.
3. Osobnym tematem jest sprawa zasiłków rodzinnych. W wielu krajach są różne
dopłaty na dzieci, by ulżyć rodzinom wielodzietnym. Miewają one różną postać. Najlepiej
jest, gdy są one wypłacane matkom bezpośrednio do rąk, np. poprzez pocztę. Ale bywa też
forma bardziej szczegółowa – jakieś ułatwienia w dostępie do mieszkań komunalnych, ulgi
przy zakupie biletów na przejazdy, dopłaty do obiadów w szkole itd. O szczegółach można
dyskutować, ale chodzi o uznanie samej zasady, że ze środków publicznych trzeba wspierać
rodziny wielodzietne. Podkreślam, chodzi mi tutaj o rodziny wielodzietne, a nie o rodziny
biedne czy patologiczne. Rodziny patologiczne to zupełnie inny temat. Pomoc samotnym
matkom, dzieciom zaniedbanym, bezdomnym, fundusz alimentacyjny itd. – to są wszystko
sprawy, o których stale się mówi, i jest świadomość społeczna, że trzeba się tymi sprawami
zajmować. Tutaj upominam się o normalne rodziny wielodzietne, które zasługują na pomoc
społeczną z samego tytułu swojej wielodzietności – a cały czas chodzi mi o to, by jak
najwięcej matek zdecydowało się pozostać w domu i rodzić więcej dzieci.
4. W trosce o substancję biologiczną Narodu polskiego przeciwdziałać musimy
emigracji, a w szczególności drenażowi mózgów. Jest paradoksem XX wieku, że kraje ubogie
ponoszą koszt kształcenia swojej najzdolniejszej młodzieży, a równocześnie tracą ją na rzecz
krajów bogatych, które zwabiają ją lepiej płatnymi posadami. By uchronić się przed tym, z
jednej strony zadbać musimy o korzystniejsze warunki ekonomiczne dla naszych
absolwentów w Polsce, a z drugiej – zadbać o bardziej patriotyczne wychowanie, by
opuszczanie biednej Ojczyzny znalazło się w społecznej pogardzie. Można by też żądać od
wyjeżdżających na stałe, by zapłacili za studia opłacone przez państwo.
5. Przy okazji trzeba przypomnieć, że państwo winno więcej troski okazywać
rodzinom normalnym niż patologicznym. Im więcej państwowego zaangażowania w walkę z
patologiami, tym więcej ich będzie. Jest to znana prawidłowość, że tam, gdzie idzie pomoc ze
środków publicznych, powiększają się potrzeby. Są zainteresowani, by środki publiczne
wykorzystać z nadmiarem i wołać o ich stałe powiększanie. Tymczasem życie w sytuacjach
patologicznych trzeba utrudniać, a nie ułatwiać. Każdy musi wiedzieć, że wyjście z sytuacji
patologicznej się opłaca. Gdy rodzina polska będzie zdrowa, to zmniejszą się potrzeby w
zakresie domów dziecka, poprawczaków, izb wytrzeźwień, więzień, odwykówek,
noclegowni, monarów, zakładów psychiatrycznych itd. Mniej będzie rozwodów, narkomanii,
alkoholizmu, przestępstw, bezdomnych, samotnych. Troska o pełną, normalną rodzinę to
naprawdę dobra inwestycja.
6. W polityce mieszkaniowej promować należy rozwiązania pozwalające na
współżycie trzech pokoleń. Rodziny w różnym okresie swego istnienia mają różne rozmiary.
Polityka mieszkaniowa winna to uwzględniać. Młode małżeństwo powinno zaczynać swoje
życie rodzinne w osobnym, własnym mieszkaniu, w którym mogłoby się urodzić pierwsze
czy drugie dziecko, ale które nie będzie wystarczające na zaspokojenie potrzeb większej
rodziny. Zwykle rodzinę na dorobku nie stać na większe mieszkanie, a zaczynanie samemu
jest tak ważne, że lepiej mieszkać gdzieś w kawalerce niż z większym luksusem przy rodzinie
męża lub żony. Z czasem jednak z jednej strony dzieci przybywa, z drugiej – rośnie potrzeba
obecności w domu babci do pomocy, przynajmniej czasowo. W następnym etapie dzieci
zaczynają z domu wychodzić, a ponadto i dziadkowie w którymś momencie zaczynają
potrzebować pomocy. Tak więc zmieniająca się sytuacja rodziny pociąga za sobą zmiany
wielkości mieszkania. Fakt ten wymaga odpowiedniego dostosowywania wielkości
mieszkania do wielkości rodziny. Bez tego zawsze będą albo pustostany, albo ciasnota. Te
oczywiste sprawy winny znaleźć odzwierciedlenie w pomysłach architektonicznych, tak aby
przy niewielkich przeróbkach była możliwość powiększania i pomniejszania mieszkań w
zależności od potrzeb.
Oczywiście najlepiej, żeby mieszkanie było własnością rodziny, bo wtedy się o nie
dba, wolniej ulega dekapitalizacji. Musi być do tego odpowiednia polityka kredytowa, żeby
rodziny mogły w miarę swoich potrzeb mieszkania powiększać lub zmniejszać. Taki kredyt
powinien być tani, bo jest dla niego zabezpieczenie właśnie w postaci mieszkania. Jeżeli
mieszkanie jest wynajęte, to rodzinę musi być na to stać, a właściciel musi chcieć je wynająć.
Czyli układ cen i zarobków musi być taki, by było to możliwe. Ciągle przypominam, że
mówię tu o rodzinie normalnej, zdrowej, a nie o patologicznej. Oczywiście rodzina
patologiczna będzie miała zarówno trudności z wynajęciem mieszkania, bo właściciel nie
będzie chciał jej go udostępnić, jak i z zapłaceniem za nie. Ale to jest zupełnie inny problem.
Polityka mieszkaniowa państwa musi być ustawiona pod kątem widzenia rodziny normalnej,
niezależnie od jej wielkości.
7. Dążyć należy do tego, by każda rodzina posiadała kawałek ziemi do uprawiania
wokół własnego domu lub w postaci ogródka działkowego. Praca w ogrodzie to nie tylko
wypoczynek, ale także pożytek, bo uzyskuje się jarzyny i owoce własnej produkcji, zdrowe,
bez zbędnej chemii i zawsze świeże. Nadmiar można zamrozić lub zaprawić. W ogrodzie
dzieci mogą się bezpiecznie i zdrowo bawić. Ponadto ogród to okazja, by przyuczać dzieci do
pracy, w której widać związek wysiłku z plonem. Ten efekt wychowawczy jest
najważniejszy. Zapewne plony te można szybciej, łatwiej, a może i taniej, kupić w sklepie, ale
przyuczenie do pracy na łonie przyrody uczy i wychowuje. Pokazuje, jak w zdrowy sposób
można zagospodarować wolny czas.
8. Są u nas nie załatwione sprawy reprywatyzacyjne. Tu wcale nie chodzi o
przekreślenie reformy rolnej czy o odbieranie ziemi tym, którzy ją uprawiają. Ale reforma
rolna wyrugowała z prowincji ogniska lokalnej kultury. Szczególnie rodzinom ziemiańskim
należy umożliwić powrót do swych siedzib rodzinnych, chociażby w szczątkowej formie.
Trzeba im oddać domostwa, dworki, pałace i to łącznie z jakąś resztówką, parkiem, ogrodem.
Obecność rodzimej inteligencji na prowincji powoduje promieniowanie kulturowe i
aktywizuje region. Tam, gdzie taki powrót się dokonał, są z niego same pożytki. Poczucie
więzi z siedzibą rodzinną jest u Polaków bardzo mocne, zarówno u chłopów, jak i u ziemian.
To cecha bardzo cenna i zasługująca na utrwalanie. Proces powrotu ziemian do swoich
rodzinnych siedzib należy więc wspierać.
Zdrowie
Temat opieki zdrowotnej długo jeszcze będzie stanowił piętę achillesową naszej
gospodarki. Nie próbuję sugerować, że mam na problemy polskiej służby zdrowia
gotowe rozwiązanie, ale jest kilka spraw o charakterze zasadniczym, które powinny
leżeć u podstaw wszelkich prób uzdrawiania sytuacji na tym polu.
Po pierwsze: przyjąć trzeba zasadę, że nikt potrzebujący nie może pozostać bez
pomocy, bez podstawowych świadczeń leczniczych. Nie oznacza to jednak, że
wszelkie najnowsze terapie mają być dostępne dla wszystkich. Jak świat światem,
postęp w medycynie finansowali ludzie bogaci. Gdy pojawia się nowy lek czy nowa
technika terapeutyczna, na początku tylko najbogatsi mogą sobie na nie pozwolić. Nie
można więc mieć pretensji o to, że nie są one dostępne dla wszystkich. Gdy ich
skuteczność się potwierdzi, gdy staną się bardziej powszechne, wtedy dotrą do
wszystkich, ale w okresie wstępnym zawsze będą dostępne tylko dla bogatych. Tu
jednak potrzebne jest pewne ważne zastrzeżenie. Jeżeli dana terapia jest w kategorii
usługi odpłatnej, to musi być odpłatną dla wszystkich. Nie ma bowiem nic bardziej
niesprawiedliwego, jak sytuacja, gdy dana usługa jest dostępna za darmo, ale tylko dla
nielicznych wybranych. Gdy biednemu mówi się, że ma zapłacić, a od bogatego tego
się nie wymaga, to oznacza, że system jest chory. Niestety u nas tak bywa, co wynika
z praktyk kumoterskich.
Z reguły zasada odpłatności jakoś funkcjonuje, jeżeli chodzi o zabiegi
kosmetyczne, bardziej skomplikowane operacje, przeszczepy czy diagnostykę przy
pomocy kosztownej aparatury. Gorzej jest z lekami. W cenie leku przez pewien czas
głównym kosztem jest patent. Firmy farmaceutyczne prześcigają się w szukaniu
nowych, lepszych specyfików i duży wysiłek wkładają w ich reklamę. By zarobić,
naciskają w sposób legalny i nielegalny (łapówki, nagrody dla lekarzy), aby były
zapisywane pacjentom, a przede wszystkim, by znalazły się na liście leków
refundowanych. Bywa, że importer podaje wysoką cenę sprowadzanego leku, a po
sprzedaży w odpowiednio wysokim zakresie dostaje rabat od producenta w wysokości
niekiedy 60% pierwotnie podanej ceny, zaś pacjent dostaje refundację na poziomie
kosztu zgłoszonego pierwotnie, czyli importer robi kokosy na naszej ubezpieczalni.
Otóż proponowałbym wprowadzenie zasady, że z kasy Narodowego Funduszu
Zdrowia refunduje się tylko leki generyczne, to znaczy te, które już nie są obciążone
kosztem patentu, oraz cenę najbliższego leku generycznego w cenie leku zapisanego.
Czyli jeżeli pacjenta nie stać na dopłatę, to dostaje tylko lek generyczny, a jeżeli go
stać, to płaci za bardziej nowoczesny specyfik z własnej kieszeni, a refundację dostaje
tylko na poziomie leku generycznego. W ten sposób bogaci czy też bogatsi pacjenci
opłacać będą postęp w farmaceutyce, a biedniejsi pacjenci będą leczeni na poziomie
wiedzy medycznej sprzed kilku lat. Natychmiast spowoduje to, że w systemie opieki
zdrowotnej znajdą się duże pieniądze, przestanie się opłacać korumpowanie lekarzy,
by wypisywali najdroższe leki, skończy się chocholi taniec wokół listy leków
refundowanych, producenci leków generycznych znajdą większy zbyt dla swojej
produkcji, a import leków zmaleje.
W Polsce służba zdrowia jest bardzo słabo opłacana. Nikt o tym głośno nie
mówi, ale zakłada się, że lekarze i pielęgniarki „dorabiają” napiwkami (kopertami).
Skutek jest taki, że mimo istnienia powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, którym
objęci są pacjenci, do usług medycznych się dopłaca, ale nieoficjalnie, a ci, którzy
odmawiają korzystania z takich napiwków, skazują się na ubóstwo. Często kończy się
to emigracją lekarzy i pielęgniarek do krajów, gdzie lepiej płacą, a dopłacanie „pod
stołem” nie jest praktykowane. Z tą sytuacją trzeba koniecznie skończyć. Z jednej
strony muszą wzrosnąć pensje, a z drugiej musi być surowo ścigany, prawnie i na
drodze etyki zawodowej, proceder korumpowania pracowników służby zdrowia.
Płacić dodatkowo – owszem, ale za leki i zabiegi pionierskie, jeszcze nie należące do
podstawowej opieki zdrowotnej.
Można by również rozważać odpłatność za takie świadczenia, jak wyżywienie
w szpitalu, bo przecież w tym czasie nie ponosi się tych kosztów w domu. To samo
dotyczy wywozu nieczystości, zużywania energii, wody itd. Jednostkowo wydatek
byłby niewielki i nienaruszający budżetu rodziny, a dla szpitala – znaczący.
W naszej filozofii społecznej są pewne rozwiązania, które same ze swojej
natury redukują koszt opieki zdrowotnej. W rozdziale o programie prorodzinnym piszę
o tym szerzej. Tu tylko pragnę nadmienić, że jeżeli w domu stale ktoś jest, najlepiej
matka, to rzadziej potrzebna jest pomoc lekarska. Matka szybko nauczy się, która
dolegliwość dziecka, męża czy osoby starszej wymaga interwencji lekarskiej, a którą
da się wyleczyć sposobem domowym. Zawsze jest w domu jakaś apteczka z zespołem
najpowszechniejszych leków, które wystarczą, by uporać się z pospolitym
przeziębieniem czy niestrawnością. Do takich domów rzadziej wzywany jest lekarz.
Często wyjście z dzieckiem do lekarza potrzebne jest tylko po to, by dostać zwolnienie
lekarskie dla matki. Zwolnienia lekarskie obciążają system opieki zdrowotnej. Gdy
matka będzie w domu, tych kosztów nie będzie. To samo dotyczy opieki nad
starszymi. Opieka nad pacjentem w zakładzie opieki zdrowotnej więcej kosztuje niż
nad pacjentem w domu – ale w domu musi ktoś być. Czyli przy reformie systemu
zabezpieczeń społecznych na prorodzinny, umożliwiający pozostawanie matki w
domu, jeśli tylko tego zechce, uzyska się również obniżkę kosztów służby zdrowia.
Jest jeszcze jeden temat, którego uwzględnienie ograniczy koszta publicznej
służby zdrowia. Jest totalnym nieporozumieniem finansowanie z Narodowego
Funduszu Zdrowia wszelkich środków antykoncepcyjnych. One niczego nie leczą, a
jeżeli mają coś wspólnego ze zdrowiem, to właśnie to, że stanowią ryzyko zdrowotne.
Po pierwsze: redukują poczęcia, a przecież dzieci rodzi się za mało (patrz: rozdział o
programie prorodzinnym), więc już choćby z tego powodu nie powinny być dostępne.
Po drugie: stwarzają przekonanie o „bezpiecznym seksie”, czyli z jednej strony
wolnym od ryzyka zajścia w ciążę, a z drugiej rzekomo zabezpieczającym przed
chorobami przenoszonymi drogą płciową. Jedno i drugie jest nieprawdziwe, bo żadna
metoda nie jest w 100% zabezpieczająca przed ciążą, a tylko niektóre, i to w
minimalnym stopniu, redukują ryzyko zakażenia. Natomiast przekonanie o tym
rzekomym bezpieczeństwie powoduje zwiększoną rozwiązłość płciową, a co za tym
idzie – niechciane ciąże i plagę chorób wenerycznych. Po trzecie: wiele
reklamowanych środków rzekomo antykoncepcyjnych nie zapobiega poczęciu, ale
zabija poczęte już dzieci. Wkładki domaciczne przeciwdziałają implantacji zarodka w
macicy, czyli go zabijają, a różne pigułki reklamowane jako antykoncepcyjne to w
rzeczywistości środki poronne, które prowokują poronienia na wczesnym etapie
rozwoju zarodka. Tak więc służba zdrowia nie powinna się w ogóle zajmować
tematem antykoncepcji, gdyż ze zdrowiem nie ma on nic wspólnego.
Podobnie nie powinno być żadnego finansowania jakichkolwiek praktyk
sztucznego zapładniania. Chodzi tu zarówno o sztuczną inseminację, jak i o metody in
vitro (dzieci z próbówek). Praktyki te nie mają nic wspólnego z leczeniem
bezpłodności, bo po ich zastosowaniu bezpłodność pozostaje. Są to tylko działania
prowadzące do poczęcia z pominięciem drogi naturalnej. Dziecko winno być owocem
ofiarnej miłości rodziców, których trwała więź ma zapewnić prawidłowe warunki dla
rozwoju najpierw poczętego, a potem narodzonego dziecka. Dziecko nie może być
zachcianką rodziców, osiągniętą na zamówienie, jak kotek czy papużka. Jeżeli są
problemy z bezpłodnością, to oczywiście trzeba ją leczyć, ale tak by, przywrócić
prawidłowe funkcjonowanie organizmu żony i męża. Gdy przywrócenie zdrowia nie
jest możliwe, pozostaje adopcja. Wtedy przychodzi się z pomocą biednemu dziecku
pozbawionemu normalnego domu. Powoływanie do życia dziecka w sposób
nienaturalny to działanie nie w interesie tego dziecka, ale w interesie bezpłodnych
małżonków. Odbywa się to kosztem dziecka, które jeżeli okaże się niepełnosprawne,
będzie źródłem pretensji do zespołu lekarskiego, który przy jego powstawaniu
uczestniczył. Miłość rodzicielską zastępuje miłość własna sfrustrowanych rodziców.
Publiczna służba zdrowia nie powinna mieć z tymi praktykami nic do czynienia.
Oczywiście nie może też być mowy o finansowaniu ze środków publicznych
przerywania ciąży w jakiejkolwiek sytuacji. W ogóle wszelka aborcja winna być
zakazana i zdecydowanie ścigana. Gdy mniej będzie aborcji, to i poprawi się zdrowie
społeczne. Wszyscy lekarze wiedzą, jak szkodliwa dla zdrowia kobiety jest taka
praktyka. Nie tylko zdarzają się uszkodzenia macicy w ramach samego procederu, ale
potem przychodzą różne schorzenia dodatkowe, rak piersi, rak macicy, bezpłodność,
no i bardzo wiele problemów psychiatrycznych (nerwice, depresje, stany lękowe,
alkoholizm, bezsenność itd.). Świadomość, że zabiło się własne dziecko, pozostaje na
zawsze. W USA są specjalne ubezpieczalnie dla osób odrzucających aborcję z zasady
– tam niższa jest składka, bo osoby te mniej chorują. Warto o tym pamiętać przy
wszelkich próbach uzdrawiania naszej służby zdrowia.
Renty i emerytury
Źródło problemu
Polski system rentowy i emerytalny jest chory. Gdy rozpoczynał się proces
transformacji ustrojowej, tłumaczono nam, że państwo jest biedne, bo stale dopłaca do
nierentownych firm, utrzymując w nich nadmierne zatrudnienie. Prywatyzacja miała
zlikwidować tę anomalię, gdyż przedsiębiorstwa prywatne są wydajniejsze i w
związku z tym usuną zbędne zatrudnienie, doprowadzając firmy do stanu rentowności.
Miało to spowodować obniżenie wydatków państwa, czyli odciążyć budżet. Według
tego rozumowania miało się opłacać sprzedać nierentowne firmy za przysłowiową
złotówkę, byle tylko pozbyć się obowiązku podtrzymywania ich przy życiu i
dokładania do nich.
Rzeczywistość okazała się okrutna.
Oczywiście państwo przestało dopłacać do sprywatyzowanych firm, ale stało
się to, przed czym nasze środowiska ostrzegały. To, co było państwowe polskie, stało
się prywatnym niepolskim. Ponoć kapitał jest bezpaństwowy i nie ma narodowości,
ale jakoś wszystkie kraje dbają o interesy własnych firm. Tymczasem międzynarodowi
doradcy naszych kolejnych premierów, a w szczególności „nadpremiera”
Balcerowicza, troszczyli się o interesy międzynarodowego kapitału, a nie o interesy
Polski. Rezultat jest taki, że:
– niewielkie wpływy z prywatyzacji zostały skonsumowane na potrzeby bieżące
kolejnych rządów,
– rzeczywiście skończyły się dopłaty do nierentownych firm,
– skończyły też się zyski z firm rentownych,
– nowi właściciele firm ograniczyli ich działalność do stanu szczątkowego lub tylko
do przepakowywania importu, a niejednokrotnie zlikwidowali je zupełnie,
– został przejęty rynek zbytu dotychczasowych firm, na który rzucono towary
produkowane przez nabywcę poza granicami Polski,
– miejsca pracy przeniosły się za granicę,
– drastycznie wzrosło w Polsce bezrobocie,
– państwo polskie zamiast zarabiać na produkcji krajowej lub nawet dopłacać do
produkcji nierentownej, musi dziś utrzymywać armię bezrobotnych, w tym rzeszę
byłych pracowników przeniesionych na wcześniejszą emeryturę, którzy nie produkują
nic.
W takiej sytuacji system rentowo-emerytalny musiał popaść w stan kryzysowy.
Na dobrą sprawę w kryzysie jest system emerytalny całego świata zachodniego,
a to z powodów demograficznych. Liczba ludności w wieku produkcyjnym maleje, zaś
liczba osób w wieku emerytalnym rośnie. Ma to związek zarówno z malejącym
przyrostem naturalnym, jak i z postępem w medycynie, dzięki któremu ludzie dłużej
żyją (dłużej żyją na emeryturze). Polska ma te same problemy, ale dodatkowo
spotęgowane wysokim bezrobociem ludności w wieku produkcyjnym. Jeżeli w Polsce
w roku 1988 pracowało 17 ml ludzi, a dziś pracuje 12 ml, to trudno się dziwić, że
składki na ZUS nie wystarczają, by opłacić renty i emerytury.
Recepty
Problem ten, w zasadzie wspólny dla całego starzejącego się świata
zachodniego, wymaga pilnego rozwiązania. Skończyły się nadzieje, że emerytura to
czas niekończących się wakacji. Okazuje się, że jest to czas pogłębiającej się biedy,
samotności i niedostatecznego leczenia. Jak podchodzą do tego problemu inni?
Najczęściej oddaje się problem prywatnym firmom ubezpieczeniowym. To one
namawiają do odkładania pieniędzy u nich, obiecują góry lodowe, a potem, gdy
system okazuje się niewydolny, bankrutują i problem wraca do załatwienia przez
państwo. Coraz to słyszymy, że jakieś grupy kapitałowe, znajdując się w kłopotach
finansowych, dają pod zastaw pożyczek środki uzbierane jako ubezpieczenie swoich
pracowników, a potem, gdy nie są w stanie pożyczek spłacić, te ubezpieczenia
przepadają. Są to praktyki nielegalne, ale skoro powtarzają się, to znaczy, że praktyka
ta bywa stosowana, a ubezpieczony nigdy nie może być pewny, czy jego oszczędności
z czyjejś (nie jego) winy nie przepadną. Ubezpieczenie prywatne ma to do siebie, że
zwraca tylko to, co ubezpieczający w czasie płacenia składek uzbierał. Analiza stopnia
wykorzystania emerytur, przewidywany koszt leczenia w ostatnim okresie życia,
przewidywany wiek umierania ubezpieczonych w zależności od płci, nałogów,
zawodu itd., powodują, że pojawiają się różnice w wysokości wypłat. Na przykład
kobietom z tej samej uzbieranej sumy płaci się mniej, bo dłużej żyją po przejściu na
emeryturę. Ponadto na ogół mniej uzbierają, bo krócej pracują, mają przerwy na
rodzenie i wychowywanie dzieci, a także wcześniej przechodzą na emeryturę. Z tego
powodu pojawiają się propozycje, by zrównać wiek emerytalny mężczyzn i kobiet, by
pobierać wyższą składkę od kobiet i tym podobne. Każdy pomysł jest dla kogoś
krzywdzącym.
Najdrastyczniejszym pomysłem jest eutanazja, na którą godzi się coraz większa
liczba państw. Mówi się, że chodzi o nie przedłużanie zbędnej opieki (podawanie
pokarmów i płynów) nad pacjentami w nieodwracalnie wegetatywnym stanie, o
ulżenie w cierpieniu, o pójściu na rękę rodzinie, której budżet nie pozwala na dalsze
finansowanie śmiertelnie chorych itd. Ale tak naprawdę chodzi o kłopoty finansowe
systemów emerytalno-rentowych. Nachalność propagandy na rzecz eutanazji, to ciągłe
powoływanie komisji bioetycznych, by przeinterpretować dotychczasowe rozumienie
zasad etycznych, to ciągłe powoływanie się na najnowocześniejsze badania naukowe,
w tym na badania opinii publicznej, która ponoć coraz bardziej akceptuje eutanazję,
świadczą o zaangażowaniu w tę kampanię ogromnych pieniędzy. Widocznie
propaganda się opłaca. Już sama sugestia, że opinia publiczna cokolwiek wnosi do
tematu, świadczy, jak bardzo świat odszedł od liczenia się z prawem Bożym czy
chociażby z prawem naturalnym, od odwiecznej zasady primum non nocere (przede
wszystkim nie szkodzić) i od przysięgi Hipokratesa, którą składa każdy lekarz.
Najczęściej jednak, a dotyczy to też rządzących w Polsce, praktykowanym
rozwiązaniem problemu niewydolności systemu ubezpieczeń jest pozwolenie na
obniżkę rent i emerytur poprzez obniżenie ich realnej wartości, czyli przez brak
waloryzacji inflacyjnej.
U nas, w Polsce, przy okazji poszukiwania sposobu wyjścia z kłopotów
finansowych państwa poprzez obniżkę świadczeń emerytalnych i rentowych, okazało
się, że przywileje emerytalne dla służb mundurowych, prokuratury i sądownictwa
minionego okresu nie ulegają takiej dewaluacji, jak emerytura szarego obywatela. A
więc są równi i równiejsi. Stara nomenklatura trzyma się dobrze, a gruba kreska nie
tylko powoduje, że nie rozlicza się tego środowiska, ale nadal utrzymuje jego
przywileje!
Jak wyjść z kryzysu
Potrzebna jest więc gruntowna reforma systemu emerytalnego, która
uwzględniałaby realia naszej sytuacji społeczno-gospodarczej. Jest to zadanie dla
specjalistów. Tutaj pragnę tylko zasygnalizować pewne zasady, którymi winniśmy się
kierować.
System emerytalno-rentowy musi być samowystarczalny, czyli składka
emerytalna musi odpowiadać realnym kosztom systemu. System musi też być
powszechny, a więc obejmować nie tylko płacących doń po roku 1990, ale i tych, co
pracowali w PRL, kiedy to państwo żadnych pieniędzy ze składek nie odkładało, tylko
je na bieżąco konsumowało. Wtedy system był samowystarczalny, bo wypłacano z
niego na bieżąco, a zabezpieczeniem dla niego był majątek państwowy. Teraz, gdy ten
majątek nie jest już państwowym, a środki z jego sprzedaży zostały skonsumowane
lub rozkradzione, wszyscy musimy na ten system łożyć, chociażby za karę, że taką a
nie inną władzę sobie wybraliśmy.
Pieniądze z prywatyzacji majątku państwowego to własność tych, którzy
wypracowali ten majątek, a więc dzisiejszych emerytów i rencistów. Pieniądze te w
całości powinny być kierowane do państwowego systemu rentowo-ubezpieczeniowego,
a nie konsumowane na jakiekolwiek inne bieżące potrzeby tego
czy innego rządu.
Propozycja liczenia podatku nie od pracownika, ale od rodziny, z
uwzględnieniem jej wielkości i łącznych dochodów wszystkich jej członków,
włączałaby do rachunku emerytury i renty niepracujących już zarobkowo członków
rodziny. Skłaniałoby to emerytów i rencistów do mieszkania przy rodzinie, co na skalę
ogólnokrajową byłoby tańsze, zaś ludzie ci, służąc w domu chociażby tylko swoją
obecnością, czuliby się bardziej przydatni, mieliby zadania inne niż tylko czekanie na
śmierć, a otrzymywane świadczenia finansowe miałyby dla nich większą wartość niż
gdyby żyli sami, gdyż ponosiliby mniejsze koszta własnego utrzymania. Oczywiście
mówię o sytuacji, gdy finanse rodziny są kształtowane w sposób zdrowy. W
sytuacjach, niestety dzisiaj dosyć częstych, gdzie emerytura babci, wypracowana w
PRL, to jedyny stały dochód w rodzinie, każda emerytura będzie za mała.
Oczywiście podstawowym elementem uzdrowienia finansów państwa, w tym
systemu ubezpieczeń, jest zredukowanie bezrobocia. Im więcej ludzi będzie pracować
zarobkowo, i to nie w szarej strefie, ale legalnie, tym więcej pieniędzy będzie
odprowadzanych do systemu emerytalno-rentowego. Musimy mniej importować, a
więcej produkować na potrzeby konsumpcji krajowej. Najtężsi ekonomiści głowią się,
jak to zrealizować. Nie miejsce tu, by sugerować konkretne rozwiązania, ale bez
państwowej troski o własny rynek pracy, o rodzimą produkcję i rodzimą konsumpcję,
tego się nie osiągnie. Liberałowie wpatrzeni w zbawienne skutki wolnego rynku może
teoretycznie mają rację, ale ponieważ wokół nas nikt wolnego rynku nie uznaje, tylko
każdy dba o swoje interesy, to podobnie winniśmy robić i my.
Potrzebna jest więc polityka gospodarcza chroniąca i rozbudowująca własny
rynek pracy, by umożliwić szybki wzrost zatrudnienia, co natychmiast przełoży się na
zwiększenie dochodu Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Potrzebna też jest polityka
odzyskiwania majątku sprywatyzowanego z naruszeniem prawa i powiększania
własności w polskich rękach, co przyśpieszy rozwój gospodarczy i powiększy
dochody podatkowe państwa.
Najniższe świadczenia emerytalne i rentowe winne być obliczane powyżej
minimum socjalnego. Obecnie ponad 50% emerytur jest niższych od minimum
socjalnego.
Waloryzacja rent i emerytur winna postępować równolegle do waloryzacji płac,
gdyż oczywiste jest, że przyzwalanie na deprecjację emerytur przez inflację to forma
okradania byłych pracowników.
System Otwartych Funduszy Emerytalnych zasługuje na likwidację. Jego
koszty własne wynoszą około 17%, podczas gdy koszty własne ZUS, z wypłatą
emerytur włącznie, wnoszą 3,3% otrzymanych środków. Otwarte Fundusze
Emerytalne stały się miejscem lukratywnych posad dla osób z kręgów piastujących
władzę (w ostatnim piętnastoleciu – postkomuniści i liberałowie), czyli sposobem na
okradanie ubezpieczających się. Fundusze te gromadzą gigantyczne pieniądze (ok. 12-
15 md zł rocznie), ale nie inwestują ich w polską gospodarkę. Lepiej więc niech
obywatele zatrzymują te pieniądze we własnych kieszeniach i lokują je jako
oszczędności np. w papierach wartościowych.
Oczywiście musi też ulec weryfikacji system emerytalny dla grup
uprzywilejowanych. Nie wszystko, co w PRL oceniane było jako zasługa, musi być
nagradzane dzisiaj. Wystarczy wspomnieć taką anomalię, jak to, że osoby ścigane
przez naszą prokuraturę za działalność w okresie stalinowskim, o których ekstradycję
do Polski wystąpił rząd, bo przebywają za granicą, nadal otrzymują wysokie,
mundurowe emerytury z kasy polskiego systemu emerytalnego.
Nauka i edukacja
Cele
Dla państwa celem programu oświatowego powinno być wspomaganie rodziców w
ich zadaniu wychowania i wykształcenia dzieci. Należy podkreślić, że mówimy o zadaniach
rodziców i o roli pomocniczej państwa. Czyli to nie państwo uczy, wychowuje i pozwala
rodzicom w tym uczestniczyć, ale odwrotnie, rodzice uczą i wychowują, a państwo, z
upoważnienia rodziców, pomaga poprzez częściowe pokrywanie kosztów edukacji. Poglądy
rodziców są różne, a więc i kierunek wychowania i nauczania winien być zróżnicowany.
Odpowiedzialność w tej mierze, cała odpowiedzialność, spada na rodziców. Ma to oczywiście
odbicie w obowiązującym prawie. Jeżeli osoba nieletnia spowoduje czyjąś krzywdę, to
odpowiadają materialnie rodzice, a nie szkoła. Dotyczy to nie tylko odpowiedzialności
cywilnej, ale i moralnej. To rodzice idą przepraszać sąsiadów za wybryki swoich pociech. To
rodzice płacą alimenty, jeżeli nieletni syn spłodzi dziecko. To rodzice muszą zadbać, by
dziecko pobierało naukę. Tymczasem atmosfera szkoły i uzurpowanie przez nią zadań
rodzicielskich często jest przyczyną, wymykania się dzieci spod kontroli rodziców.
Rodzice w obawie przed demoralizującym wpływem szkoły (narkotyki, seks, bijatyki,
kupowanie ocen, tolerancja ściągania) jak tylko mogą uciekają do lepszych szkół, a coraz
częściej organizują sobie nauczanie domowe (głównie w USA, ale i coraz częściej w
Europie, również w Polsce). Zwykle jest tak, że za lepszą szkołę więcej się płaci. Ale nie
każdego na to stać, a tych, których stać, stać również na kupowanie ocen. Niekoniecznie
odbywa się to poprzez ordynarne dawanie łapówek nauczycielom. Szkoły te żyją z uczenia
dzieci osób bogatych. Zależy im na uczniach i boją się, że rodzice przeniosą dzieci do
innych szkół, jeżeli nie dostaną one odpowiednio dobrych ocen. W rezultacie dobre szkoły
to niekoniecznie te, za które się więcej płaci. Ponadto wielokrotnie dopłaca się
nauczycielom poprzez korepetycje. Trudniej im potem swoim podopiecznym stawiać złe
oceny.
Żeby tę sytuację uzdrowić trzeba po pierwsze: zakazać pobierania korepetycji u własnych
nauczycieli, a po drugie: wprowadzić egzaminowanie przez egzaminatorów spoza szkoły.
Już się to pojawiło w egzaminach kończących szkołę podstawową oraz gimnazjum (testy
sprawdzane są komputerowo), i tak również jest przeprowadzana matura. Przy
zewnętrznym egzaminowaniu sprawdzana jest równocześnie nie tylko wiedza ucznia, ale i
skuteczność nauczycieli.
Rodzice winni mieć możliwość wybrania szkoły dla swoich dzieci, względnie,
jeżeli taka jest ich wola, zapewnić im nauczanie domowe. Współcześnie, szczególnie
w USA, rośnie zjawisko nauczania domowego. Rodzice lub zorganizowana grupa
rodziców zapewniają swoim dzieciom nauczanie w domu. Oczywiście dzieci takie
muszą zdawać egzaminy państwowe, jeżeli chcą awansować w życiu, bo dzisiaj nie
zdobędzie się pracy bez świadectwa ukończenia jakichś szkół. Na ogół nie ma z tym
problemów. Wyższe uczelnie w USA już dawno przekonały się, że dzieci po
nauczaniu domowym to bardzo dobrzy studenci i chętnie je przyjmują na studia. Nie
ulega jednak wątpliwości, że u nas długo jeszcze głównym miejscem pobierania nauki
będą szkoły, głównie państwowe. Chodzi jednak o to, by funkcjonowały w sposób
zgodny z życzeniem rodziców w zakresie kierunku wychowania i nauczania.
Wykładnią dla nauczycieli i kierownictwa szkoły winna być wola rodziców, a nie
dyrektywy kuratoriów czy ministerstwa oświaty. Jak to osiągnąć?
Od dawna się mówi o wprowadzeniu bonów edukacyjnych. Były one w
programie wyborczym AWS, ale zaraz po wyborach okazało się, że to tylko hasło
wyborcze i nawet nie próbowano tego postulatu zrealizować. Na czym ma to polegać?
Państwo ma określony budżet na oświatę. Ile jest w Polsce dzieci w poszczególnych
grupach wiekowych wiadomo. Również mniej więcej wiadomo, jaki jest procent
młodzieży w wieku powyżej 18 lat kontynuującej naukę (do 18 roku życia jest
obowiązek szkolny). Koszt edukacji rośnie z wiekiem dziecka i mniej więcej
wiadomo, ile wynosi on dla poszczególnych grup wiekowych. Wiadomo też, ile jest
dzieci niepełnosprawnych i o ile droższa jest ich edukacja. Na bazie tych informacji
można podzielić budżet Ministerstwa Edukacji na wszystkie dzieci pobierające naukę i
pieniądze te rozdać rodzicom w postaci imiennych bonów. Przy pomocy tych bonów
rodzice będą płacić za oświatę. Jeżeli rodzice nie chcą nic dokładać, to bony te winne
wystarczyć do opłacenia najbliższej szkoły państwowej. Jeżeli komuś oferta
państwowa nie odpowiada, to może oddać dzieci do innej szkoły, na przykład
wyznaniowej, i jeżeli ona tego wymaga, dopłacać do edukacji swoich dzieci. W tym
systemie pieniądze szłyby za dziećmi. Szkoła realizowałaby bony otrzymane od
wychowanków. Ze złych szkół rodzice zabieraliby dzieci, zaś dobre by się rozrastały.
Gdyby szkole groziła likwidacja z powodu małej liczby uczniów, to albo rodzice
musieliby się zgodzić na przeniesienie dzieci do większej szkoły położonej gdzie
indziej, albo musieliby dopłacać do jej utrzymania. Skończyłyby się naciski na
dofinansowywanie nierentownych szkół. Przestałoby to być problemem kuratorium, a
stałoby się problem rodziców. Wysokość posiadanych środków państwowych na
edukację byłaby powszechnie znana i byłyby one w sposób klarowny dzielone. Co
roku, na bazie posiadanego budżetu, sporządzano by tabelę wartości bonu na dziecko
w danym wieku i dostarczano te bony rodzicom. To wszystko. Organizacją szkół,
doborem nauczycieli, ich kwalifikacjami i pensjami, doborem podręczników,
inwestycjami itd., zajmowaliby się rodzice, związki wyznaniowe, prywatni właściciele
szkół i wreszcie samorządy. W ogóle kuratoria i większość urzędników Ministerstwa
Edukacji okazałaby się niepotrzebna. Pozostałoby im do zrobienia tylko coroczne
ustalenie wartości bonów i ich rozprowadzenie oraz zorganizowanie egzaminów
pozaszkolnych. W ten sposób więcej środków byłoby też do podziału na dzieci.
Rodzice zapewniający dzieciom nauczanie domowe też winni mieć możność
korzystania z przysługujących ich dzieciom bonów. Można by to zorganizować na
zasadzie kredytowania pod zastaw bonów, umarzanego po zdaniu egzaminów
właściwych dla ukończenia danego etapu edukacji.
Oczywiście pomysł z bonami edukacyjnymi pozbawia państwo kontroli nad
treścią edukacji. Ta kontrola przeszłaby w ręce rodziców. Skończyłaby się państwowa
indoktrynacja po linii poprawności politycznej (aktualnej linii partii rządzącej).
Pojawiłaby się duża różnorodność w zakresie programów nauczania, lektur, ich
interpretacji, jak i interpretacji zdarzeń historycznych i politycznych. Według życzenia
rodziców, byłaby katechizacja lub by jej nie było, byłaby edukacja seksualna lub by jej
nie było. Myślę, że również zgodnie z wolą rodziców szkoły wprowadzałyby większą
lub mniejszą dyscyplinę.
Dyscyplina
Brak dyscypliny w szkołach to jeden z największych problemów obecnego systemu
oświaty. Głośne ostatnio nagrania na wideo pokazujące, jak uczniowie traktują
nauczycieli, sygnalizują, że jakieś zmiany są konieczne. Coraz częściej mówi się o
powrocie do kar cielesnych. Jest to jednak z różnych względów trudne do przywrócenia.
Ale jakieś sankcje muszą być i to dotkliwe, zarówno dla ucznia, jak i dla jego rodziców.
Możliwości są różne: nakaz pozostania po lekcjach, wzywanie rodziców, żądanie, by
razem z dzieckiem pozostali po lekcjach i pilnowali je, aby przepisywało to, co mu się
zada, nakazanie pewnych robót dla dobra szkoły do wykonania przez dziecko lub razem z
rodzicami, żądanie dodatkowej opłaty za pracę nauczyciela po godzinach, gdy pilnuje
dziecko itd. Ostateczną karą jest wyrzucenie ze szkoły, a w odniesieniu do dzieci w wieku,
w którym istnieje jeszcze obowiązek szkolny, przeniesienie do szkoły z podwyższonym
rygorem. Ostatnim etapem takich przenosin może być poprawczak. Sama świadomość, że
można trafić pod taki rygor, będzie już działać odstraszająco.
Swego czasu widziałem w telewizji raport o eksperymentalnym programie
resocjalizacyjnym dla więźniów pospolitych w USA. Program polega na skierowaniu do
więźniów oferty zamiany długoletniego więzienia na trzymiesięczny pobyt w obozie
resocjalizacyjnym. Tam od świtu do nocy podlegają najostrzejszemu z możliwych
rygorów. Bez ustanku na więźniów krzyczą kaprale i wymagają natychmiastowego,
bezwarunkowego, posłuszeństwa. Każdy więzień może w każdej chwili zrezygnować i
wrócić do zasądzonej odsiadki w tradycyjnym więzieniu. Przerwy chorobowe powodują
wydłużenie okresu obecności w tym programie. Kto wytrzyma, idzie na wolność. Podobno
po takim szkoleniu recydywa maleje do 20% tego, co się obserwuje po zwalnianiu z
więzień tradycyjnych. W programie tym więźniowie, może po raz pierwszy w życiu, uczą
się, że trzeba, można i warto kogoś słuchać. Eksperyment ten ukazuje, że dyscyplina jest w
życiu potrzebna oraz że stosowanie jej przynosi pozytywne efekty wychowawcze.
W Wielkiej Brytanii jeżeli kogoś przyłapią na ściąganiu na maturze lub na egzaminach
uczelnianych, to dostaje on wilczy bilet. Wszystkie brytyjskie uczelnie na świecie są o
tym informowane i taki człowiek na żadne studia się nie dostanie. Jest to kara drastyczna,
ale fakt, że jest konsekwentnie stosowana i raz po raz ktoś jest w ten sposób ukarany,
wystarcza, by nikt nie ważył się na egzaminach ściągać. Takie sankcje przydałyby się i u
nas.
W Singapurze za przestępstwa chuligańskie sądy skazują na kary cielesne. Głośny był
przypadek amerykańskiego młodzieńca, który po pijanemu obsmarował kilka samochodów
sprayem. Przyłapano go i dostał karę 8 uderzeń kijem w pośladki. Nie pomogła
interwencja prezydenta Clintona w imię obrony godności osoby ludzkiej. Karę wykonano.
Ten człowiek już więcej nie będzie opryskiwał sprayem samochodów, przynajmniej w
Singapurze. W Singapurze jest też karalne wypluwanie na ulicę gumy do żucia. Czasami
zazdroszczę Singapurczykom, gdy widzę nagminnie na naszych chodnikach czarne placki
po gumie, a szczególnie gdy podlepiona pod meble guma przyklei mi się do ubrania. Jeżeli
jest ku temu wola polityczna, można egzekwować dobre zachowanie.
Obecne metody wychowawcze w szkołach nie zdały egzaminu. Oparte są na
zasadzie dawania dziecku maksimum wolności w decydowaniu o sobie, czyli „róbta
co chceta”. Od tego trendu trzeba odejść, trzeba powrócić do metod zwiększonego
rygoryzmu.
Tolerancja
Potrzebna jest różnorodność nie tylko szkół, ale i w ramach szkół. Dzieci trzeba
wychowywać w świadomości, że ludzie są różni i mają prawo do zachowania swojej
odmienności. Teraz na pewno Unia Europejska będzie intensywnie uczyć nas tolerancji.
Niepotrzebnie. Na Zachodzie panuje przekonanie, że u nas dominuje nietolerancja i
wrogość wobec obcych. Mamy własny sposób współżycia z ludźmi innego wyznania, rasy
czy cywilizacji, sprawdzony przez wieki sposób bezkonfliktowego współżycia.
Wobec ludzi innych narodowości niż polska, a żyjących wśród nas, stosować musimy
tradycyjną tolerancję, pozwalającą zarówno na pełną integrację z polskością, jak i na życie
odrębne, choćby przez pokolenia. To zależy od woli samych zainteresowanych. Natomiast
nigdy nie godziliśmy się na to, by obcy dyktowali nam, jak my, w Polsce, mamy
organizować nasze polskie sprawy.
To samo dotyczy spraw wyznaniowych. Różni innowiercy, zarówno polscy
dysydenci, jak i imigranci szukający u nas azylu przed religijnym prześladowaniem
gdzie indziej, zawsze znajdywali w naszym kraju bezpieczny byt. Oferta przyjęcia
wiary katolickiej zawsze była otwarta, ale nigdy nie była narzucana, jak np. w
Niemczech gdzie obowiązywała zasada cuius regio eius religio (czyja władza, tego
religia). Żyli i żyją wśród nas protestanci, prawosławni, muzułmanie, żydzi. Byli i są
wśród nich tacy, którzy czują się Polakami i za takich są uważani, oraz tacy, którzy z
polskością się nie identyfikują, pozostając w związku świadomościowym z innym
Narodem. To polska delegacja na soborze w Konstancji (rok 1414) upomniała się o
prawa pogan i nakłoniła Kościół do potępienia metody nawracania mieczem. Jako
pierwsi zrównaliśmy prawa katolików i niekatolików. Szanujemy wiarę innych. Naród
polski jest jednak w przytłaczającej większości Narodem katolickim i z tego powodu
nasze życie zbiorowe winno być zorganizowane w sposób, który nie byłby sprzeczny z
etyką katolicką. Ponadto naszym innowiercom nie pozwalamy na obrażanie naszych
uczuć religijnych, ani na prowadzenie działalności antykatolickiej.
Ostatnią większą falę imigrantów w Polsce stanowili greccy komuniści, którzy
znaleźli u nas azyl po II wojnie światowej. Część z nich przyjęła katolicyzm, a część
pozostała prawosławnymi czy ateistami, część się spolonizowała, a część pozostała
przy greckości. Niektórzy wrócili do Grecji, a inni pozostali u nas. Nigdy nie było z
nimi żadnych problemów na styku z ludnością polską. Taki model współżycia
akceptujemy i proponujemy innym.
Ze zróżnicowaniem rasowym mamy mniejsze doświadczenia. Miewamy
studentów innych ras i na ogół są dobrze przyjmowani przez polskich kolegów.
Sporadycznie pojawiają się dzieci ze związków mieszanych, najczęściej nieślubne.
Spotykają się one z ciekawością otoczenia, ale nie z wrogością.
Najtrudniej jest na styku cywilizacyjnym. Społeczności żyjące według innej
metody życia zbiorowego zwykle zachowują zupełną odrębność. Pragną tej odrębności
i pozwalamy im na nią. Dotyczy to cyganów, a swego czasu dotyczyło również
Żydów, gdy trwali przy odrębnym stylu życia w swoich gminach i kahałach. Ten tryb
życia w odrębności od trybu panującego w Narodzie polskim jest dobrowolnym
wyborem. Nikt do niego nie zmusza, ani go nie zabrania. Taki jest styl polskiej
tolerancji i do niej winniśmy wychowywać następne pokolenia.
Dzisiaj Polsce stawia się zarzut, że Żydzi u nas żyli w gettach. Prawdą jest, że
żyli tak, bo chcieli tak żyć. Dopiero Niemcy w czasie okupacji zamykali Żydów w
gettach, zabraniali im poruszać się gdzie indziej. Pod polskim panowaniem nikt ich nie
zamykał w gettach – tworzyli je sami, dla siebie, w celu utrzymania swojej odrębności.
Trzeba ich podziwiać, jak bardzo w tym względzie byli skuteczni. Asymilacji nie
chcieli, nikt ich do niej nie namawiał i utrzymywali swoją odrębność przez wieki. Dziś
nieraz mówimy o polskich gettach w USA czy w innych skupiskach wychodźstwa.
Wiele moglibyśmy się od Żydów nauczyć, na przykład jak utrzymywać swoją
tożsamość i odrębność w obcym środowisku. By jednak stworzyć autentyczne getto,
trzeba się znaleźć w środowisku cywilizacyjnie obcym. Tymczasem środowiska
polonijne zwykle znajdują się w krajach kręgu cywilizacji łacińskiej i w rezultacie
łatwo się asymilują.
Wróćmy jednak do kraju. Jeżeli środowisko odrębne językowo, wyznaniowo, rasowo czy
cywilizacyjnie pragnie odrębności oświatowej, to winno mieć prawo zakładania swoich
własnych szkół. Środków, jakich na ten cel może się spodziewać od państwa winno być
tyle, ile wynika z liczebności dzieci. Jeżeli udałoby się wprowadzić system bonów
edukacyjnych, to rodzice mieliby na każde dziecko takie same bony, jak dzieci należące do
społeczności stanowiącej większość. Czy takie środowiska będą na tyle prężne
organizacyjnie, by trud powołania własnej szkoły podjąć, to już będzie zależało wyłącznie
od nich. Natomiast jeżeli przedstawiciele grup mniejszościowych będą chcieli wysyłać swe
dzieci do szkół prowadzonych przez społeczność większościową, to nic nie stoi na
przeszkodzie, ale wtedy dzieci te muszą zaakceptować obowiązujące w danej szkole
normy. Jeżeli na przykład w szkole prowadzonej przez jakieś katolickie zgromadzenie
zakonne w każdej klasie jest krzyż, przed lekcjami jest modlitwa i obowiązuje mundurek,
to dzieci innowiercze muszą to zaakceptować. Nie muszą odmawiać modlitwy, ale nie
mogą w jej odmawianiu przeszkadzać. Ta sama zasada winna obowiązywać w drugą
stronę. Jeżeli katolik chce wysłać dziecko do szkoły protestanckiej, bo uważa, że tam jest
lepszy poziom (tak się może zdarzyć na przykład na ziemi cieszyńskiej), to dziecko musi
się podporządkować obowiązującym w tej szkole normom.
Szkoła musi mieć prawo stawiać nauczycielom określone wymagania. Chodzi tu nie tylko
o ich kwalifikacje zawodowe, ale i o postawę moralną. Szkoła może więc wymagać, by
życie rodzinne nauczycieli odpowiadało normom, ku którym szkoła ma wychowywać.
Oznacza to, że szkoła musi mieć prawo, jeżeli życzą sobie tego kierownictwo szkoły i
rodzice, wypowiedzenia pracy nauczycielowi, który zmienił wyznanie, wszedł w
niesakramentalny związek małżeński lub jawnie żyje w związku homoseksualnym.
Taki model relacji międzyludzkich na terenie szkół winniśmy kształtować nie tylko u
siebie, ale i promować go za granicą. Chodzi tu nie tylko o los Polaków mieszkających
wśród obcych, ale w ogóle o normy właściwe dla cywilizacji łacińskiej, do której
należymy, którą współtworzymy i którą winniśmy promować na całym świecie. Mamy
swoje doświadczenia w zakresie tolerancji i mamy co zaoferować innym w tej dziedzinie.
Studia wyższe
W Polsce ciągle obowiązuje, choć w coraz mniejszym zakresie, zasada, że
studia wyższe są bezpłatne. Państwo płaci za studia, rodzice za utrzymanie studenta. Z
reguły dotyczy to tylko studiów dziennych. Rosną naciski, by tę zasadę zlikwidować,
zastąpić ją kredytem, który potem absolwent będzie spłacał. Niestety absolwenci to
zwykle równocześnie młode rodziny. Jest to taki okres w życiu, w którym o pieniądze
najtrudniej. Dzisiaj też bardzo trudno o pracę dla absolwentów. System kredytowy
spowoduje rosnące zadłużenie młodych małżeństw już na samym starcie ich drogi
życiowej. Chodzi o długi, z których mogą nie wyjść nigdy, bo dochodzić im będą
wciąż nowe potrzeby kredytowe związane z zakupem mieszkania, samochodu itd. Nie
tędy więc droga.
Optowałbym za utrzymaniem bezpłatności studiów, ale wprowadziłbym różne
ograniczenia. Przede wszystkim nie można „produkować” nieskończonej liczby
absolwentów na kierunkach, po których wiadomo, że nie będzie dla nich pracy.
Państwo winno wyliczyć, jakie będzie mniej więcej zapotrzebowanie na prawników,
lekarzy, leśników, filozofów, historyków sztuki itd. Po dokonaniu takiego wyliczenia
należałoby rozdzielić odpowiednie limity pomiędzy poszczególne wydziały
państwowych uczelni. Uczelnie miałyby prawo, drogą konkursu, przyjmować
studentów do wyznaczonego limitu. Powyżej limitu mogłyby przyjmować tylko
studentów płatnych. Student, który musi poprawiać rok, winien za ten rok zapłacić. To
by dopingowało do kończenia studiów w terminie.
Dostanie się na studia bezpłatne byłoby równoznaczne z otrzymaniem
stypendium w wysokości kosztów nauczania na danym wydziale. Wartość tego
stypendium winna być wliczana do przychodów rodziny przy wyliczaniu podatku
według systemu, jaki proponuję w rozdziale o programie prorodzinnym.
Studia odpłatne, czyli powyżej przyznanego wydziałowi limitu na uczelniach
państwowych oraz te na uczelniach prywatnych, „produkowałyby” absolwentów
ponad przewidywane zapotrzebowanie naszej gospodarki. Na rynku pracy
konkurować będą na równych prawach z absolwentami ze studiów bezpłatnych.
Rynek ureguluje zakres zapotrzebowania na takich absolwentów. Wprowadziłbym
jednak dla absolwentów studiów bezpłatnych obowiązek pozostania w Polsce na okres
nie krótszy niż długość studiów. Nie muszą podejmować pracy koniecznie w
wyuczonym zawodzie, może to być praca dowolna, na przykład wychowywanie
własnych dzieci w domu. Chodzi o zorganizowanie sobie życia w Polsce, o
zakorzenienie się tutaj, czyli o przeciwdziałanie drenażowi mózgów, ucieczce
najlepszych absolwentów za granicę. Kto by podjął pracę za granicą przed spełnieniem
powyższego wymogu, miałby wobec Polski dług w postaci kosztów studiów plus
odsetki. Musiałby się z fiskusem rozliczyć. W przeciwnym razie byłby ścigany przez
polski urząd skarbowy. To wydaje się być bardzo surowym stanowiskiem, szczególnie
w obliczu istniejącego bezrobocia, ale przecież biedna Polska nie może finansować
kształcenia kadr gospodarkom obcym. Absolwentów studiów odpłatnych takie
ograniczenia by nie obowiązywały.
Przy okazji uwaga o tragicznej dziś w konsekwencjach praktyce przyjmowania
wielkiej liczby studentów na pierwszy rok tylko po to, by zapłacili za studia, a po roku
ich się wyrzuca. Uczelnie w ten sposób łatają swoje dziury finansowe, równocześnie
produkując frustratów. Kiedyś w Wielkiej Brytanii dokonano analizy porównawczej
dwóch grup ludzi: tych, co zdawali na studia, ale się nie dostali, i tych, co się dostali,
ale po drodze odpadli i nie uzyskali dyplomu. Ci pierwsi jakoś sobie życie
zorganizowali na bazie świadectwa ukończenia szkoły średniej, a ci drudzy żyli z
kacem życiowego niepowodzenia. Ci pierwsi mieli na ogół normalne życie, a ci
drudzy w dużym odsetku popadali w alkoholizm, narkomanię, choroby psychiczne,
przeżywali rozwody itd. Wnioskiem tego studium była uwaga, że uczelnie winne
dokładnie przebadać kandydatów przed przyjęciem na studia, a po przyjęciu starać się
prawie wszystkich doprowadzić do dyplomu. Jakiś odsiew musi być, dla utrzymania
dyscypliny nauczania, ale chodzi o to, by był on jak najmniejszy. Jeżeli uczelnia
przyjmuje na pierwszy rok 700 studentów, a po roku zostaje ich 70, to pozostałym
czyni krzywdę. Wyzyskuje ich materialnie i wpędza w depresję. Takie praktyki są
niegodne misji oświatowej i wychowawczej uczelni.
Obrona
W wojsku polskim potrzebne są zmiany. Sytuacja geopolityczna, zmiana
sojuszy (udział w NATO) i nowy charakter zagrożeń międzynarodowych wymagają
nowego podejścia do tematu obrony narodowej. Są jednak pewne elementy stałe, o
których zapominać nie wolno. Od nich zacznę.
Zasady ogólne
Zadaniem wojska jest obrona państwa i Narodu przed zagrożeniem
zewnętrznym. Zadaniem policji jest obrona obywateli przed przestępcami. Wszelkie
angażowanie wojska czy policji do celów politycznych, do obrony władzy przed
obywatelami, musi być zabronione.
By wojsko i policja spełniały swoją rolę prawidłowo, muszą być odpowiednio
finansowane z budżetu państwa. O wielkości polskich sił zbrojnych decydować może
tylko polski rząd i żadne zalecenia zagraniczne nie mogą nas obowiązywać. Dotyczy
to również rozlokowania polskiego wojska. Z sojusznikami można pewne rzeczy
uzgadniać, ale decyzje muszą zawsze być nasze i musimy mieć prawo w każdej chwili
je zmienić.
Czas na szkolenie winien być maksymalnie wykorzystany, by rekruci nie mieli
czasu i sił na wzajemne dokuczanie sobie. Takie pojęcia, jak „fala” czy „koty” muszą
na zawsze zniknąć. Skandalem jest trzymanie poborowych w koszarach bez zajęć i bez
nadzoru. Żołnierz nigdy nie może się nudzić.
Udział wojska polskiego w międzynarodowych operacjach pokojowych jest
wskazany, gdyż daje to okazję do przeszkolenia żołnierzy w autentycznych sytuacjach
zagrożenia bojowego.
Armia polska zaopatrywać się musi przede wszystkim w polskich zakładach
zbrojeniowych. W razie jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego trzeba się liczyć z tym, że
o broń może być bardzo trudno, chociażby z powodu zagrożenia obcymi sankcjami.
Doświadczają tego dzisiaj wszystkie kraje prowadzące wojny. Polska nie ma zamiaru
wszczynać jakiejkolwiek wojny, ale musi być zdolna do obrony, gdy zostanie
zaatakowana. Ważna tu jest nie tylko polityka zagraniczna, która powinna
zabezpieczyć nas przed konfliktami zbrojnymi i izolacją, ale również własny potencjał
militarny. Im będziemy wojskowo silniejsi i sprawniejsi, tym bardziej będą się z nami
liczyć sąsiedzi, tym łatwiej będzie o politykę pokojową i tym łatwiej zapewnimy
bezpieczeństwo naszych granic. Si vis pacem, para bellum (jeśli chcesz pokoju, gotuj
się do wojny). Powierzanie bezpieczeństwa obcym (sojusznikom) to tylko złudzenie
bezpieczeństwa. Bazowanie w unowocześnianiu armii na obcej produkcji
zbrojeniowej również daje zaledwie złudzenie siły. W razie konfliktu wnet zabraknie
amunicji, części zamiennych, pieniędzy na ich zakup, a najczęściej i dostawcy. Trzeba
mieć własne źródła dostaw. Silnego i samodzielnego się nie rusza. Musimy więc być
silni i samodzielni. Nie wszystko da się w Polsce wyprodukować, ale dążyć musimy
do maksymalnej samowystarczalności w tym względzie.
Oznacza to, że nasz przemysł zbrojeniowy musi mieć wsparcie państwa. Musi
posiadać zamówienia przede wszystkim od polskich sił zbrojnych. Konsument
produkcji zbrojeniowej pozostanie państwowym monopolistą. Producent monopolistą
być nie musi, choć – póki co – najczęściej jest. Cieszyłaby prywatyzacja i konkurencja
w produkcji zbrojeniowej, ale konkurencja krajowa. Zakłady zbrojeniowe muszą
pozostać własnością polską. Nim dojdzie do powstania i zorganizowania
wystarczającego rodzimego kapitału prywatnego, zakłady zbrojeniowe muszą
pozostać własnością państwową.
Potrzebne zmiany
Powszechna służba wojskowa to przeżytek. Potrzebna jest armia zawodowa. Jej
siły liczebnej nie wolno redukować, czyli jej efektywna liczebność winna wzrosnąć,
gdy zawodowcy zastąpią poborowych.
Przygotowanie wojskowe winno być tak ukierunkowane, by zwiększyć mobilność
naszych wojsk, ich zdolność do szybkiego reagowania, nawet daleko poza granicami Polski.
O skuteczności wojska nie decydują parady, politycy w mundurach czy nawet liczebność
armii, ale sprawność działania i gotowość do natychmiastowego wkroczenia do akcji tam,
gdzie jest ona potrzebna.
Nasza doktryna obronna opierać się musi na założeniu, że w wyniku układów
sojuszniczych musimy być zdolni do przyjścia z pomocą w miejscach, gdzie nasi
sojusznicy są atakowani. Spodziewamy się wzajemności, ale musimy się liczyć z tym, że
może jej zabraknąć. Tego nauczyła nas historia. Dzisiaj podstawowym zagrożeniem są nie
tyle inwazje obcych wojsk, co ataki terrorystyczne. Z plagą terroryzmu walczyć musi cały
cywilizowany świat. Do tego potrzebne są inne zdolności niż przy walce frontowej
regularnych formacji wojskowych. Z potrzeby tej wynika konieczność szczególnego
rozbudowania jednostek antyterrorystycznych i poprawa wspomnianej wyżej mobilności.
Z drugiej strony potrzebne jest przygotowanie społeczeństwa na ewentualność ataków
terrorystycznych.
Z tematem tym łączy się konieczność budowania zorganizowanej obrony cywilnej. W
związku z tym, zamiast poboru do służby wojskowej, wszyscy młodzi ludzie, w wieku
powiedzmy 18 lat, winni przejść 3-miesięczne intensywne przeszkolenie wojskowe,
przeszkolenie właśnie pod kątem szybkiego reagowania na kryzysy spowodowane czy to
przez ataki terrorystyczne, czy przez klęski żywiołowe. Chodzi o naukę posługiwania się
bronią palną, o naukę udzielania pierwszej pomocy, o przygotowanie do działań
przeciwpożarowych, no i o stworzenie sieci organizacyjnej pozwalającej na szybkie
„skrzyknięcie” i zorganizowanie się. Oczywiście kadry organizacyjne musiałyby się
wywodzić spośród wojsk zawodowych, odpowiednio szkolonych do pracy z „pospolitym
ruszeniem”, ale zanim one się pojawią, już najbliżsi „sąsiedzi” wydarzenia kryzysowego
powinni być zdolni sensownie działać. Przy takim założeniu w chwili kryzysu
zmobilizowany mógłby być każdy.
Proponowane trzymiesięczne szkolenie dla potrzeb obrony cywilnej można by
zorganizować w taki sposób, by kolejne turnusy (grupy) nie nakładały się na siebie.
Zlikwidowałoby to „falę” i pojęcie „kotów”. Szkolenia te traktować należałoby jako
przedłużenie obowiązku szkolnego. Z uczestnictwa w tych kursach powinni być
zwolnieni jedynie zdecydowanie niepełnosprawni, którzy w żadnej sytuacji
kryzysowej przydatnymi być nie mogą. Zlikwidowałoby to nadużycia przy unikaniu
poboru. Uczestnicy winni traktować szkolenie jako ciekawą przygodę, rodzaj
sportowych, kształcących i pożytecznych wakacji.
Zdolniejszym uczestnikom szkoleń można by proponować wstąpienie do armii
zawodowej. Stanowiłyby więc one pierwszy filtr przy wyszukiwaniu kandydatów do
kariery w wojsku zawodowym. Służba w armii zawodowej powinna stać się zajęciem
wysoce zaszczytnym, karierą pożądaną, do której nie tak łatwo się dostać. Wojsko
zawodowe musi być bardzo dobrze wyszkolone, zdolne do szybkiego transferu w
dowolne miejsce na świecie i odpowiednio opłacane.
Dlaczego piszę o działaniach daleko poza Polską? O moim stosunku do wojny
w Iraku pisałem w osobnym rozdziale i uzasadnień dla mej krytycznej oceny
polskiego uczestnictwa w tej wojnie nie będę tu powtarzał, ale niemniej jednak
uważam, że winniśmy być zdolni do szybkiego wysłania wojsk gdziekolwiek.
Szczególnie chodzi mi o operacje pokojowe. Mamy doświadczenie w tej mierze i
winniśmy właśnie takie akcje traktować jako poligon szkoleniowy dla naszych wojsk.
Udział w takich działaniach przynosi nam chlubę i służy utrzymywaniu pokoju na
świecie.
Mimo wszystko pozostaje faktem, że trening w Iraku ma większą wartość
szkoleniową nie tylko w porównaniu z ćwiczeniami poligonowymi, ale i w
porównaniu z akcjami pokojowymi, gdzie obie strony konfliktu akceptują obecność
polskich wojsk. Opanowanie strachu w sytuacji realnego zagrożenia to podstawowa
cecha dobrego żołnierza. Fakt przeszkolenia sporej grupy polskich wojskowych w
Iraku, ma ogromne znaczenie dla wartości naszych sił zbrojnych. Weterani tej wojny
to niewątpliwie podstawa kadry przyszłej armii zawodowej.
Dzisiaj udział polskich żołnierzy we wszystkich misjach zagranicznych, z
Irakiem włącznie, kosztuje 400 mln zł rocznie, czyli około 2,4 % budżetu
Ministerstwa Obrony Narodowej (Gazeta Poznańska 28.V.04). Nie są to wielkie
koszta, a szkolenie na misjach jest o wiele bardziej efektywne niż na poligonach.
Żołnierz na misji nie kosztuje wiele więcej niż w krajowych koszarach. Winniśmy się
starać, by każdy żołnierz zawodowy otarł się o jakąś misję, a szczególnie w kadrze
oficerskiej warunkiem awansu powinno być uczestnictwo w takiej operacji.
Operacje międzynarodowe
Pozostaje pytanie, w jakich akcjach uczestniczyć? Warunków jest kilka.
Po pierwsze, nie powinniśmy uczestniczyć w wojnach kolonialnych. To jest
sprzeczne z naszą tradycją. Nie odpowiada nam rola okupanta czy kondotiera
walczącego za korzyści materialne. Niestety taką rolę odgrywaliśmy lub odgrywamy
w Haiti i w Iraku.
Po drugie, nie powinniśmy występować jako strona konfliktu, chyba że
jesteśmy sami zaatakowani lub zaatakowany jest nasz sojusznik.
Po trzecie, każde nasze uczestnictwo musi wynikać z przesłanek etycznych. Musimy mieć
świadomość, że przychodzimy z pomocą w słusznej sprawie. Najczęściej będzie chodziło
o utrzymanie pokoju, jakiegoś chwiejnego rozejmu, który bez międzynarodowego
wsparcia może się znowu zmienić w gorącą wojnę. Mogą też być dodatkowe przyczyny,
dla których właśnie my winniśmy na daną misję wysłać polskich żołnierzy. Na przykład
oceniam, że dobrze by było, aby Polacy pojechali dziś do Sudanu w ramach operacji
stabilizacyjnej. W strefie konfliktu jest tam zagrożona ludność chrześcijańska. Nasza
obecność przydałaby się więc tam w sposób szczególny.
Po czwarte, nie jest obojętne, w ramach jakiej organizacji uczestniczymy
zbrojnie w konflikcie. Dotychczasowe nasze doświadczenia uczestnictwa w
operacjach ONZ (niebieskie hełmy) są bardzo dobre. Stąd dobrze by było, aby
operacja w Iraku przybrała właśnie taki charakter. Za mało się w tym kierunku robi.
Operacje w ramach NATO mogą wynikać z naszych zobowiązań sojuszniczych (nie
dotyczy to Iraku), od których się nie uchylamy. Mogą też być operacje zorganizowane
ad hoc, dla uspokojenia jakiegoś obszaru konfliktowego, jak np. akcja stabilizacyjna w
byłej Jugosławii (Macedonia, Kosowo) w ramach KFOR-u.
Natomiast winniśmy sprzeciwiać się powoływaniu armii europejskiej.
Uczestniczenie w eurokorpusie byłoby formą akceptacji Unii Europejskiej jako
instytucji o charakterze państwowym. Byłoby to uznanie prawa instancji niepolskich
do decydowania o wykorzystaniu wojska polskiego. Byłoby to poddawaniem wojska
polskiego pod komendę decydentów Unii, a więc w praktyce Niemcom (już w tej
chwili Niemcy zaoferowały Unii „europejskie centrum dowodzenia” pod Berlinem).
Byłoby to też uznaniem, że są europejskie sprawy wojskowe nie mieszczące się w
obszarze zainteresowania NATO, a więc – posunięciem antyamerykańskim. Taka
europejska armia nie zwiększałaby naszego bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie.
Oznaczałaby zagrożenie dla naszych interesów ze strony Niemiec. Wszelkich operacji
w ramach eurokorpusu będziemy się kiedyś wstydzić, tak jak naszego udziału w
inwazji Czechosłowacji w latach 1938 i 1968 r.
Weterani
Wreszcie sprawa weteranów. Wyciągamy ich w galowych mundurach na różne
uroczystości rocznicowe, ale z autentycznym dowartościowaniem ich nie jest
najlepiej. Po pierwsze, rewaloryzacja emerytur nie może być na niższym poziomie niż
rewaloryzacja płac. Po drugie, koniecznie trzeba przeanalizować stary portfel i
odebrać niezasłużone wypłaty. ZBoWiD to był związek bojowników o wolność i
demokrację. Otóż trzeba oddzielić bojowników o wolność od bojowników o
demokrację. Pod tym drugim pojęciem mieszczą się „utrwalacze władzy ludowej”, jak
i wojskowi, którzy nigdzie prochu nie wąchali, a stanowili jedynie zaplecze polityczne
dla nieakceptowanej przez Naród władzy. Trzeba też zweryfikować zasadność różnych
awansów i odznaczeń, które wynikały nie z zasług wojskowych, ale politycznych, a
mają wpływ na wysokość emerytury. Równocześnie dowartościować trzeba tych
weteranów, których ze względów politycznych przy awansach i odznaczeniach
pomijano.
Kultura
Kultura to taka dziedzina, która albo się rozwija, albo nie, i państwo nie ma na
to większego wpływu. Do twórczości kulturalnej ani nie można nikogo zmusić, ani jej
zakazać. Najwięksi twórcy bardzo często tworzyli w wielkiej biedzie, bez żadnego
wsparcia państwowego, do szuflady, „sobie a muzom”. Jeżeli było państwowe
wsparcie, to i ocena wartości takiej twórczości kończyła się wraz z zakończeniem
sprawowania władzy przez daną orientację polityczną. Tak było z twórczością
artystów – socrealistów wspieranych przez władze komunistyczne, czy z analogiczną
– wspieraną przez hitleryzm. Nie tylko pomniki są burzone wraz z pamięcią o ich
twórcach, ale i architekturze danej epoki pozwala się popaść w ruinę, książek się nie
wznawia, sztuk teatralnych nie wystawia, a sami twórcy nieraz skrzętnie ukrywają
swoje wcześniejsze dzieła służalcze wobec minionej epoki (np. wiersze Szymborskiej
epoki stalinizmu).
Jaka więc powinna być rola państwa w sferze kultury?
Widziałbym tu państwo w podwójnej roli: w roli strażnika moralności
publicznej i w roli opiekuna dorobku kulturowego kraju.
Państwo jako cenzor
Zacznę od stwierdzenia, że chodzi mi nie o cenzurę prewencyjną, którą stosują
systemy totalitarne bojące się tego, co może trafić do publicznej wiadomości, ale o
cenzurę represyjną, czyli o wyraźne określenie zasad, co wolno, a czego nie wolno, i o
karanie twórców naruszających obowiązujące normy. W zdrowym społeczeństwie
państwo nie musi takiej roli pełnić, bo ludzi prawdziwej kultury cenzurować nie
trzeba. Źle jest, jeżeli państwo cenzuruje z przyczyn politycznych. Władza, która musi
bronić siebie poprzez cenzurę, jest władzą słabą, bojącą się krytyki, satyry czy zwykłej
prawdy o sobie. Cenzura jednak jest potrzebna w obronie wartości nadrzędnych.
Szanujące się państwo nie może pozwalać artystom na naruszanie obowiązujących
norm obyczajowych czy też na profanacje.
Żyjemy w takich czasach, że już nie wiadomo dokładnie, gdzie się kończy
sztuka a zaczyna pornografia. Artyści zawsze kroczyli po krawędzi, zawsze próbowali
powiększać zakres swobody obyczajowej. Rolą państwa jest definiowanie granic tego,
co jest dopuszczalne. Każda definicja spotka się z krytyką, że narusza się swobodę
twórcy. Tę krytykę trzeba wytrzymać.
Dzisiaj granice obyczajności są ustawione bardzo daleko po stronie
nieobyczajności.
Nagość towarzyszy kulturze europejskiej od antyku. Nikt nie neguje piękna
ciała ludzkiego, ale w każdej epoce znajdywali się artyści, którzy nadużywali nagości
do promocji erotyzmu. Epoki różniły się tylko stopniem zdolności do jego
ograniczania. Dziś też są ograniczenia. Pewne filmy nie mogą być nadawane w
telewizji zbyt wcześnie, gdy dzieci są jeszcze przed telewizorami, skrajne wulgaryzmy
są zastępowane gongiem, a pewne formy erotyzmu, na przykład pedofilia czy
bestialstwo, pokazywane w jakiejkolwiek postaci, są karalne. Tak więc zasada
państwowej cenzury wobec artystów obowiązuje. Pytanie jest tylko, na jakim
poziomie stawiać granice?
W wielu krajach Zachodu zanikła granica między sztuką a pornografią. Jej
dostępność przez telewizję satelitarną i internet czyni wszelkie zakazy łatwymi do
omijania. Niemiej jednak szanujący się kraj winien poprzeczkę obyczajową stawiać
wysoko, dużo wyżej niż czyni się to dzisiaj w Polsce. Nikt nie proponuje zakazywać
nagości w sztuce, ale na pewno swoboda dana artystom jest za duża. Musimy
oddzielić kult piękna od promocji erotyzmu. Trzeba przywrócić poczucie wstydu i
godności człowieka, przede wszystkim kobiety, bo to ona jest głównie eksploatowana
przez zbyt zuchwałych artystów i handlarzy erotyką.
Osobnym zagadnieniem jest profanacja. W każdej społeczności są rzeczy
święte, których kalać nie wolno. Tak się dzisiaj smutnie dzieje w świecie zachodnim,
że profanowanie symboli żydowskich czy islamskich nie tylko nie przystoi, ale jest
karane, zaś profanowanie symboli chrześcijańskich uchodzi na sucho. Uchodzi, bo my,
chrześcijanie, na to pozwalamy. Otóż musimy przestać pozwalać. Zdecydowanie i
konsekwentnie! Żadne argumenty o wolności artystycznej, żadna potrzeba szokowania
czy zwracania na siebie uwagi, nie usprawiedliwiają profanacji.
To samo dotyczy symboli patriotycznych. Godła państwowego, hymnu, barw
narodowych ośmieszać ani zestawiać z wulgaryzmami nie wolno. W USA z flagi
Amerykanie szyją sobie spodnie. U nas na takie profanacje na ogół nie pozwalamy i
taki obyczaj trzeba podtrzymywać. Kiedyś, gdy jako dzieciak zarecytowałem w domu
przyniesiony z podwórza wierszyk: „Stefan Batory wlazł do komory”, mama zwróciła
mi uwagę, że tak nie wypada, bo to był polski król. Powtórzyła to, co usłyszała od
swego taty. Ja to przekazałem dalej moim dzieciom. Trudno karać za takie
wypowiedzi, ale warto młodym ludziom uświadamiać, że to nie wypada, że w ten
sposób narusza się majestat Rzeczypospolitej. Państwo ustawowo obejmuje ochroną
symbole państwowe czy narodowe, ale ze ściganiem nadużyć jest gorzej. Trzeba się
szanować. Jak nie będziemy szanować sami siebie, to i nas obcy szanować nie będą.
Państwo jako opiekun kultury
Każde państwo łoży na kulturę. Pytanie jest tylko, na co te pieniądze wydawać?
W moim przekonaniu wszystko powinno iść na ochronę dotychczasowego dorobku, na
jego promocję i podtrzymywanie. Świadomość takiej potrzeby w Narodzie polskim
istnieje i nie ma problemu z jej uzasadnianiem. Jeżeli jako Naród zdobyliśmy się na
odbudowanie zabytków naszej kultury po zniszczeniach II wojny światowej, to tym
bardziej musimy to robić stale w stosunku do tego, co niszczeje na naszych oczach.
Prace restauratorskie, osuszanie, odkażanie, archiwizowanie nowoczesnymi metodami
(obfotografowywanie, mikrofilmowanie, komputeryzacja), zabezpieczanie przed
złodziejami, poszukiwanie dzieł skradzionych, wykupywanie na światowych aukcjach,
wykupywanie od właścicieli prywatnych itd., to wszystko powinno być normą w pracy
nad ochroną polskich dzieł sztuki wszelkich dyscyplin. Na ten cel muszą też być
przeznaczone środki rezerwowe do natychmiastowego uruchomienia w sytuacjach
nadzwyczajnych (powodzie, zawalenie się budynków, ataki terrorystyczne, upadłości
właścicieli prywatnych, pojawienie się ważnych poloników na aukcjach).
Ochrona zabytków przeszłości musi też obejmować promocję pamięci o nich.
Awangardowe sztuki teatralne niech się utrzymują na własny koszt czy koszt
prywatnych sponsorów. Państwo musi łożyć na utrzymywanie repertuaru klasyków
literatury polskiej. Chodzi o to, żeby każdy miał możność zobaczyć, a młodzież miała
nawet obowiązek, takie sztuki, jak: „Dziady”, „Lilla Weneda” czy „Wesele”, i to
wystawione zgodnie z intencją autora, a nie udziwnione. Jeżeli ktoś chce posadzić
Balladynę na motocyklu, a z Horpyny zrobić lesbijkę, to nich to robi na własne
ryzyko, a państwo niech nie finansuje udziału wycieczek szkolnych w takich
przedstawieniach czy filmach.
Trzeba wznawiać najcenniejsze dzieła polskiej literatury i umieszczać je na
listach lektur obowiązkowych, tak by były masowo czytane. Ich dobór będzie
zapewne się zmieniał z czasem, ale pewien kanon literatury powinien obowiązywać w
szkołach niezależnie od tego, jaka partia rządzi. W szczególności przestrzegałbym
przed umieszczeniem na liście lektur obowiązkowych dzieł autorów żyjących lub
niedawno zmarłych – bo zawsze ma to posmak jakiejś poprawności politycznej. Czy
coś z Miłosza i Szymborskiej zostanie w 10 lat po ich śmierci, zobaczymy. Nie
mianujmy ich wieszczami przedwcześnie.
Jedną z zupełnie zaniedbanych dziedzin ochrony naszego dorobku kulturowego
jest jego promocja za granicą. Są dzieła, które na obcym rynku same się nie przebiją
nigdy, a gdyby były znane na świecie, wiele uczyniłyby dla promocji Polski. Trzeba
więc organizować wystawy klasyków polskiej sztuki (m.in. Matejki, Wyspiańskiego,
Fałata) w obcych galeriach. Trzeba tłumaczyć, wydawać i reklamować wśród obcych
książki o uniwersalnym znaczeniu, a z założenia deficytowe, jak chociażby
historiozoficzne prace Feliksa Konecznego. Natomiast również w tej pracy nie wolno
za państwowe pieniądze promować twórców żyjących, bo zawsze będzie w tym jakiś
element preferencji politycznych. Dopiero upływ czasu oddzieli ziarno od plew, to co
ma trwałą wartość, od tego, co hołduje przemijającej modzie.
Osobnym zagadnieniem jest wspieranie działalności kulturalnej Polonii.
Środowiska polskie poza granicami kraju często w większym stopniu żyją polską
kulturą niż my tu, w kraju, bo jest im jej brak na co dzień. Nie zawsze ich stać,
szczególnie na Wschodzie, na promocję kultury polskiej, np. zespołów tanecznych,
chórów czy wydawnictw. Trzeba im w tym pomóc. Czasami nawet nie chodzi o
pieniądze, ale o pomysł i ludzi do jego realizacji. Ileż to kościołów Polacy
wybudowali na świecie dla swoich emigracyjnych społeczności. A gdyby tak zrobić
profesjonalnie album ukazujący ten dorobek twórczy polskich architektów, malarzy,
rzeźbiarzy, zdobników działających na obczyźnie. Przecież to bez problemu by się
sprzedało w bogatszych ośrodkach polonijnych – ale tam nikt się takiej roboty nie
podejmie z braku fachowców i środków. To musiałaby być ekipa z kraju, działająca na
koszt państwa polskiego.
Przy okazji warto wspomnieć, że w różnych krajach istnieją lokalne środki na
promocję kultury mniejszości narodowych. Trzeba informację o tym udostępniać
emigrantom i wskazywać, na jakich warunkach można uzyskać do tych środków
dostęp. Do tego potrzebna jest dobra współpraca polskich placówek dyplomatycznych
z Polonią, ale trzeba też uszanować jej specyfikę. Wszelkie próby ingerowanie w życie
polityczne Polonii, próby dyktowania kierunków politycznych, przekreślą taką
możliwość.
Ta kwestia ma też swoją drugą stronę. Również w Polsce przewiduje się w
budżecie państwa pewne środki na wspieranie kultury mniejszości narodowych
żyjących wśród nas. Są one za słabe, by podtrzymywać swoją specyfikę kulturową
samodzielnie. Trzeba im pomagać i jak najmniej się wtrącać. Tu jednak pewna istotna
uwaga. Mniejszościom tym wolno prowadzić swoją działalność kulturową bez
oglądania się na to, czy nam to się podoba, czy też nie. Ale to, co jest robione za
pieniądze państwa polskiego, nie może być antypolskie. I tu znowu mamy element
cenzury. Jeżeli jakieś pisemko wydawane przez mniejszość narodową w Polsce
zacznie drukować teksty antypolskie, przedstawiać zdarzenia z zakresu wzajemnych
stosunków w sposób godzący w dobre imię Polski i Polaków, to wydawcy muszą
wiedzieć, że ryzykują utratę subwencji państwowej – i takie sankcje muszą być od
czasu do czasu stosowane, by nie były tylko czczą pogróżką.
Z nadzieją w przyszłość
Tak już jest, że polityk musi się zajmować głównie problemami, trudnościami,
kłopotami, smutkami. Musi szukać sposobów na rozwiązywanie spraw, które przynosi
polityczna codzienność. W rezultacie więcej myślimy, mówimy i spieramy się na
tematy dotyczące negatywów naszego życia społecznego niż na temat jego stron
pozytywnych. Powstaje obraz mało optymistyczny. Tymczasem właśnie z
optymizmem trzeba patrzeć w przyszłość. Trzeba żyć z wiarą, że będzie lepiej, że
uporamy się z trudnościami, że podołamy.
Polska jest krajem z przyszłością. Mamy wiele atutów i musimy być świadomi,
że je posiadamy. Spróbuję te atuty zasygnalizować.
Jesteśmy narodem doświadczonym przez historię. Nigdy nie było nam łatwo.
To spowodowało, że jesteśmy zahartowani, twardzi. Potrafimy stawiać
przeciwnościom czoło. Łatwo nie poddajemy się. Gdy pojawiają się trudności,
zakasujemy rękawy i staramy się nasz los poprawić. Nie popadamy w apatię, rozpacz
czy bierność. Nie czekamy aż ktoś nam pomoże, tylko sami organizujemy się.
Wszelka poprawa losu przychodzi z oddolnej inicjatywy, ze społecznej mobilizacji do
walki o lepsze jutro. Szczególnie zdolni jesteśmy do działania w sytuacjach
wymagających improwizowania, przy braku ustalonych reguł postępowania, gdy liczy
się inicjatywa, a nie jedynie wykonywanie poleceń. Ta cecha naszego polskiego
charakteru jest jednym z największych naszych atutów. Tak musimy zorganizować
nasze życie społeczne by tej zdolności do oddolnego poprawiania rzeczywistości nie
ograniczać. Polak potrafi! Tylko pozwólmy mu.
Jesteśmy narodem ludzi wykształconych i chcących się kształcić. U nas pęd do
nauki jest ogromny. W modzie jest nie tylko zdobywanie dyplomów i stopni
naukowych, ale i samokształcenie, zdobywanie wiedzy dla samej satysfakcji jej
posiadania. Mimo telewizji, filmów, internetu, ciągle czytelnictwo u nas jest duże.
Ludzie mądrzy, wykształceni, to ogromny kapitał. Nie pozwólmy by nam uciekali za
granicę. Stwórzmy im godziwe warunki pracy w Polsce.
Jesteśmy narodem przywiązanym do Ojczyzny, do tradycji, do wartości
rodzinnych, do wiary ojców. Jak cały świat zachodni jesteśmy zagrożeni liberalizmem,
ale na ogół skuteczniej niż inni bronimy tradycyjnych wartości. Nie pozwoliliśmy
zepchnąć Kościoła na margines życia społecznego. Staramy się żyć jego nauczaniem.
Mówi się, że Polacy są nienowocześni, bo się sentymentalnie trzymają praktyk
religijnych i kultu Maryjnego. A w tym właśnie jest nasza siła. Nie pozwoliliśmy
zredukować patriotyzmu do ksenofobii czy też tylko do okolicznościowych
uroczystości. Żyjemy życiem naszej Ojczyzny. Obchodzi nas jej los.
Mówi się, że Polacy są rozpolitykowani. Tak, obchodzą nas zagadnienia
polityczne. Cały Naród żyje sprawami politycznymi. W rezultacie patrzymy politykom
na ręce i stawiamy im wymagania, wysokie wymagania. W tym też nasza siła, choć
nieraz czujemy się bezsilni wobec bezkarności układów obejmujących biznes, politykę
i służby specjalne. Ale i w tej mierze coś się zmienia na lepsze. Komisje sejmowe
obnażyły te układy i jest nadzieja, że będą rozbite. Uzyskaliśmy to oddolnym
wysiłkiem, w dużej mierze pracą najmniejszego klubu w Sejmie, klubu Ligi Polskich
Rodzin. Gdy się wie, o co się walczy, to dużo w Polsce można zrobić.
Jesteśmy krajem średniej wielkości, ale krajem ważnym. Nasza siła wynika nie
tylko z naszej liczebności, czy poziomu gospodarczego, ale i z tego, że zajmujemy
ważne miejsce geograficzne. Jesteśmy na trasie głównych linii komunikacyjnych
Wschód-Zachód oraz Północ-Południe. Kiedyś oznaczało to zagrożenie najazdami.
Dzisiaj stanowi źródło możliwych korzyści z usług tranzytowych. Rozwój
infrastruktury transportowej (autostrad, kolei, rurociągów, lotnisk, baz
przeładunkowych) leży nie tylko w naszym interesie, ale i w interesie z niej
korzystających, więc i znajdą się nań zagraniczne środki.
Mamy nie kwestionowane przez sąsiadów granice i uczestniczymy w sojuszu
wojskowym gwarantującym nam stabilność sytuacji zewnętrznej.
Jesteśmy krajem bardzo jednolitym ludnościowo. W rezultacie nie mamy
większych konfliktów etnicznych i wyznaniowych.
Mamy wielomilionową Polonię, rzeszę Polaków lub ludzi polskiego
pochodzenia, rozsianych po całym świecie. Ludzie ci czują sentyment do Polski,
tęsknią za nią i nie zapominają o niej. Jak tylko mogą to Polskę wspierają i
odwiedzają. Przekłada się to na konkretne korzyści gospodarcze. W oparciu o diasporę
łatwiej znaleźć partnerów do interesów. Turystyka polonijna przynosi wymierne
dochody. Ponadto, jak wielokrotnie przekonaliśmy się, w chwilach kryzysowych
Polonia przychodzi z bezpośrednią pomocą. Dochodzi do tego troska o dobre imię
Polski po świecie. To Polonia pierwsza zauważa i reaguje na wszelkie krzywdzące
Polskę wypowiedzi.
Mamy piękny i bogaty kraj. Mamy dobrą ziemię rolną, która jest w stanie nas
wszystkich wyżywić i jeszcze wyprodukować na eksport. Mamy bogate złoża różnych
kopalin. Mamy też ogromny potencjał energetyczny w rozpoznanych, choć jeszcze
prawie nie ruszonych zasobach geotermicznych. Mamy dobrze zagospodarowane i dla
wszystkich dostępne lasy, których zazdroszczą nam inne kraje europejskie.
Utrzymaliśmy sielski krajobraz wiejski i uczuciowo przywiązaną do niego ludność.
Mamy miasta pełne ciekawych zabytków.
Mamy dorobek duchowy minionych pokoleń. Piękną poezję i powieści. Piękną
muzykę i malarstwo. Mamy słynnych ludzi nauki, którzy po świecie rozsławili imię
Polski. Mamy historię, której nie musimy się wstydzić.
Uwierzmy we własną wartość i siłę. Patrzmy z nadzieją w przyszłość.
ANEKS
Rada Konsultacyjna
Ostatnio z wielu stron stawia mi się zarzut, że współpracowałem z gen.
Jaruzelskim, ponieważ byłem członkiem Rady Konsultacyjnej. Zwracają też się do
mnie ludzie mi przyjaźni z prośbą o wytłumaczenie, o co chodzi. Chcą wiedzieć, co
odpowiadać, gdy się z tym zarzutem spotykają. Zarzut jest bez sensu, ale może on
funkcjonować tylko dlatego, że dzisiaj już mało kto pamięta, czym była Rada
Konsultacyjna. Koniecznych jest kilka wyjaśnień:
1) Zarzut stawiany jest głównie przez środowisko KOR-owskie (Gazeta
Wyborcza, Unia Wolności), które odmówiło wejścia do Rady Konsultacyjnej i czyni
sobie z tego dzisiaj laur politycznej poprawności. Tymczasem to właśnie środowisko
KOR-owskie zawarło porozumienie z gen. Jaruzelskim w Magdalence i przy
Okrągłym Stole (podział władzy, gruba kreska). Dzisiaj, gdy staje się coraz bardziej
oczywiste, że to porozumienie nie było dla Polski wyłącznie pożyteczne, próbuje się
wmówić niezorientowanym, że to Rada Konsultacyjna bliżej współpracowała z gen.
Jaruzelskim niż uczestnicy Okrągłego Stołu. Otóż Rada Konsultacyjna żadnego
porozumienia lub uzgodnienia z rządem czy gen. Jaruzelskim nie dokonała ani ku
temu nie zmierzała.
2) Zarzut stawiany jest w kontekście tajnej współpracy z władzami PRL, w
związku z tematem teczek, służb specjalnych i tajnych współpracowników. Autorzy
zarzutu mają nadzieję, że dziś już nikt nie pamięta, że Rada Konsultacyjna działała
jawnie. Wszystko, co na posiedzeniach Rady było mówione, natychmiast było w pełni
drukowane, bez cenzury, co stanowiło wyłom w praktyce PRL. Autoryzowane
protokoły ukazywały się najpierw w piśmie Rada Narodowa, a po zakończeniu pracy
Rady – w specjalnie wydanych dwóch tomach. Każdy może sprawdzić, o czym tam
mówiłem. Natomiast porozumienie w Magdalence ma do dziś swoje nieujawnione
kulisy. Gdy jakiś czas temu Kiszczak ujawnił fragmenty tajnych nagrań filmowych
rozmów w Magdalence, ze środowisk KOR-owskich posypały się pretensje o złamanie
poufności i domaganie się utajnienia wszelkich innych nieznanych jeszcze nagrań i
podsłuchów. Uczestnicy Magdalenki czegoś się wstydzą. Myśmy w tym samym czasie
apelowali o coś wręcz przeciwnego: o odebranie Kiszczakowi wszelkich nagrań, które
posiada od PRL-owskich służb specjalnych wówczas mu podlegających, aby wszystko
w pełni ujawnić.
3) By zaprzestać łączenia tematu Rady Konsultacyjnej z tajnymi teczkami,
udostępniłem mediom moją własną teczkę. Już parę lat temu wystąpiłem do IPN o
uznanie mnie za pokrzywdzonego i wydanie mi mojej teczki. Tak się stało. Co w
mojej teczce jest, media już przeanalizowały i parę artykulików na ten temat było.
Głównie Gazeta Wyborcza pastwi się nad tym, o czym to ja rzekomo w różnych latach
mówiłem, a co służby specjalne po swojemu odnotowywały. Wyrywały one moje
wypowiedzi z kontekstu lub nie do końca je rozumiały, a i obecnie Gazeta Wyborcza
dodatkowo wyrywa je z kontekstu. Nie odpowiadam za nieautoryzowane przeze mnie
teksty, ale w zasadzie niczego z mojej działalności odnotowywanej przez SB się nie
wypieram. Wszyscy mogą sobie moją teczkę przeczytać i apeluję do innych
uczestników życia politycznego, by zrobili to samo, czyli ujawnili swoje teczki. Apel
ten kieruję szczególnie do Adama Michnika, Heleny Łuczywo, Krzysztofa
Kozłowskiego, a także Lecha Kaczyńskiego i innych kandydatów na urząd prezydenta
RP. Najpierw pokażcie swoje teczki, a potem porównamy, co o kim pisali agenci.
4) Zarzut udziału w Radzie Konsultacyjnej jak na razie stawiany jest tylko
mnie. Składała się ona z 56 osób, w tym około połowa to byli ludzie obozu rządzącego
w PRL, w większości byli ministrowie, sekretarze itd., a połowa to ludzie opozycji,
którzy przyjęli zaproszenie do Rady. Do udziału w pracach Rady zachęcały władze
kościelne. Mimo nalegań Prymasa Glempa środowiska KOR-u i Tygodnika
Powszechnego odmówiły, ale przecież na nich gremia opozycyjne się nie kończyły. W
tym czasie byłem wiceprzewodniczącym Rady Prymasowskiej i przed wstąpieniem do
Rady Konsultacyjnej upewniłem się, że Prymas nie będzie miał o to do mnie pretensji.
Do Rady Konsultacyjnej należało też trzech innych byłych członków Rady
Prymasowskiej (prof. Krzysztof Skubiszewski, Andrzej Święcicki i Julian Auleytner).
Byli też ludzie, którzy aktywnie uczestniczyli w strukturach „Solidarności” (mec.
Władysław Siła Nowicki, prof. Andrzej Tymowski, Jan Kułaj, Stanisław Zawada). Z
bardziej znanych osób wymienić można Marka Kotańskiego, aktora Jerzego Trelę,
reżysera Kazimierza Dejmka, prof. Józefa Gierowskiego, prof. Aleksandra Gieysztora,
prof. Gerarda Labudę, prof. Aleksandra Legatowicza i innych.
5) Stawia mi się zarzut, że moje wypowiedzi miały wydźwięk prorosyjski, a
więc prokomunistyczny. To nieprawda. Wypowiadałem się zdecydowanie przeciwko
komunizmowi, socjalizmowi i wszelkim tendencjom lewicowymi, natomiast
uważałem i uważam, że trzeba z Rosją utrzymywać dobre stosunki gospodarcze i
polityczne, ale na zasadzie partnerskiej. Uczestnicy „okrągłego stołu”, zarówno lewica
jak ci, co dziś stanowią PO, PiS i UW (demokraci.pl) przyjęli strategię odwrotną i w
rezultacie pogorszyliśmy stosunki z Rosją, co wykorzystali Niemcy, a komuniści nadal
nami rządzą. Rozwój sytuacji w Rosji budzi dziś u nas duży niepokój.
6) Zarzut najczęściej sformułowany jest w taki sposób, że sugeruje, iż łączyła
mnie jakaś wyjątkowa bliskość z Jaruzelskim („współpracownik”, „bliski doradca”
itp.). Praca Rady wyglądała następująco: w sumie było 12 posiedzeń Rady w okresie
od grudnia 1986 do lipca 1989, czyli odbywały się one mniej więcej co dwa miesiące.
Posiedzenie otwierał gen. Jaruzelski, wprowadzając jakiś temat, a potem uczestnicy
zabierali głos, zwykle w niewielkim związku z zadanym tematem. Część opozycyjna
Rady, w tym ja, stawialiśmy władzy różne zarzuty, zgłaszaliśmy pretensje,
sugerowaliśmy, co trzeba w Polsce zmienić. Posiedzenia trwały od godziny 11.00
zwykle mniej więcej do północy. Jaruzelski cały czas robił notatki. Potem nam
odpowiadał, bardzo drobiazgowo. Rozchodziliśmy się zwykle około 2 czy 3 w nocy.
7) Za udział w pracach Rady nie otrzymywaliśmy żadnego honorarium. Jedynie
zwracano nam koszta przyjazdu (tzw. delegację).
8) Politycznie Rada Konsultacyjna była ze strony rządu ograniczoną ofertą
dopuszczenia opozycji do nieocenzurowanego głosu. Czy w czasach pełnej cenzury
prewencyjnej należało z tego skorzystać? Były w Polsce pisma koncesjonowane, jak
np. Tygodnik Powszechny czy Słowo Powszechne, które przez cały czas istnienia PRL
miały prawo wychodzić i karmić czytelników słowem, rzekomo opozycyjnym, ale w
rzeczywistości cenzurowanym. Uznałem, że należało skorzystać z możliwości
mówienia publicznie bez cenzury. Cała Polska rozczytywała się w protokołach z Rady
Konsultacyjnej, bo tam był głos wolny.
9) I oto mój udział w Radzie Konsultacyjnej redaktor Tygodnika Powszechnego
Krzysztof Kozłowski komentuje w następujący sposób w Gazecie Wyborczej
(11.I.05): „Lista, której publikację proponuje LPR jest niepełna. Od lustratorów i
dekomunizatorów wymagam konsekwencji: jak wszyscy, to wszyscy. Jeżeli haniebne
jest bycie tajnym współpracownikiem i funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, to
pytam: W czyich rękach była SB? Proszę o podanie listy ludzi, którzy sterowali SB na
szczeblu Komitetu Centralnego i Biura Politycznego PZPR, i ludzi, którzy im
pomagali. Na tej liście widziałbym Macieja Giertycha, eurodeputowanego LPR i
kandydata Ligi na prezydenta, który był w latach 80. członkiem Rady Konsultacyjnej
przy gen. Jaruzelskim. Jeżeli ścigamy i piętnujemy funkcjonariuszy, ścigajmy też tych,
którzy nimi kierowali. Szkodliwość działań tajnego współpracownika nie da się
porównać ze szkodliwością osób, które wydawały mu polecenia.”
Oto klasyczne odwracanie kota ogonem. Krzysztof Kozłowski, były
wiceminister spraw wewnętrznych wówczas, gdy ministrem był gen. Czesław
Kiszczak, stawia mi zarzut, że współpracowałem ze służbą bezpieczeństwa i
kierowałem jej funkcjonariuszami oraz tajnymi współpracownikami. Oczywiście tę
wypowiedź Kozłowskiego zaskarżyłem do sądu jako naruszającą moje dobra osobiste.
10) Z perspektywy czasu udział w Radzie Konsultacyjnej oceniam jako błąd, bo
nic to nie dało. Jaruzelski dogadał się ze środowiskiem KOR-u, dzieląc się z nim
władzą i tym samym zapewniając swemu środowisku bezkarne trwanie na arenie
politycznej do dzisiaj.
OBWOLUTA:
Maciej Giertych urodził się w 1936 r. Od 1945 r. do 1962 r. na emigracji. W 1945 r. wywieziony z kraju przez ojca Jędrzeja – oficera II RP, który nie mógł pozostać w Polsce, gdyż groziła mu śmierć. Ojciec Jędrzej Giertych całe emigracyjne życie poświęcił na rzecz wolnej Polski i walki z komunizmem.
W 1954 r. zdał maturę polską i angielską w Anglii, w latach 1954-1958 odbył studia leśne na Uniwersytecie w Oksfordzie, a w latach 1958-1962 studia doktoranckie na Uniwersytecie w Toronto. W 1962 r. wrócił do Polski i podjął pracę w Instytucie Dendrologii Polskiej Akademii Nauk w Kórniku pod Poznaniem. W 1970 r. habilitował się z genetyki drzew, od 1990 r. jest profesorem zwyczajnym. Napisał przeszło 200 publikacji naukowych z tego zakresu. Od 1970 r. jest członkiem Komitetu Nauk Leśnych PAN.
W czasach szkolnych i studenckich zaangażowany w harcerstwie. Założył Studencki Klub Polski w Oksfordzie i szkołę sobotnią języka polskiego przy polskiej parafi i w Oksfordzie.
Po powrocie do kraju zajął się kolportażem w środowiskach narodowych emigracyjnej literatury narodowej. Odnalazł niepublikowaną spuściznę Feliksa Konecznego. Spowodował jej przepisanie i odesłanie do Londynu do druku.
W latach 1986-1989 był członkiem i wiceprzewodniczącym Rady Prymasowskiej.
W roku 1987 na zaproszenie Ojca Świętego uczestniczył jako jedyny polski świecki audytor w pracach Synodu Biskupów na temat roli laikatu w Kościele i świecie. Współuczestniczył w przygotowaniu materiałów na tym Synodzie do adhortacji apostolskiej Christi fideles laici ogłoszonej 30 grudnia 1988 r. przez Ojca Świętego Jana Pawła II.
IPN uznał prof. M. Giertycha za pokrzywdzonego przez władze PRL.
Napisał książki: „Zagrożenia duchowe” , „Dmowski czy Piłsudski?”, „Nie przemogą!”.
W 2001 r. z ramienia Ligi Polskich Rodzin został posłem na Sejm, a w 2004 r. posłem do Parlamentu Europejskiego. Pełni funkcję szefa biura grupy politycznej Niepodległość i Demokracja.
Doskonale orientuje się w polityce międzynarodowej, włada językami obcymi i posiada wieloletnie doświadczenie w pracy społecznej i politycznej.
Żona – Antonina; mają 4 dzieci i 11 wnuków.
PRZYPISY:
1. Ponieważ prasa wielkonakładowa nie opublikowała treści tej uchwały, zamieszczam ją tutaj:
Uchwała Sejmu RP w sprawie traktatu ustanawiającego Konstytucję dla Europy. W obliczu rozpoczynającego się w Brukseli posiedzenia Konferencji Międzyrządowej Unii Europejskiej w sprawie przyjęcia traktatu konstytucyjnego, Sejm RP potwierdza ważność i moc obowiązującą swego stanowiska, określonego w Uchwale Sejmu z dnia 2.X.2003r. Sejm RP w szczególności potwierdza, że system głosów ważonych w Radzie Unii Europejskiej, uchwalony Traktatem Nicejskim z dnia 11.XII.2000r., pozostaje najlepszą gwarancją realizacji zasady solidarności wewnątrz Unii Europejskiej. Sejm RP wzywa Radę Ministrów do skutecznej obrony tego systemu. Sejm podkreśla także, że przyjęcie przez Polskę zarówno traktatu konstytucyjnego, jak i wszelkich zmian proponowanych do niego w przyszłości wymagać będzie zgody Rzeczypospolitej Polskiej, wyrażonej przez przedstawiciela Rady Ministrów w odpowiednich instytucjach europejskich, oraz przewidzianej prawem następczej procedury ratyfikacyjnej.
2. (Fritz Fischer 1959, „Deutsche Kriegesziele, Revolutionierung und Separatfrieden im
Osten 1914-1918”, Historische Zeitschrift, Monachium, 188; 249-310).
3. W roku 1728 francuscy masoni wybrali na swego wielkiego mistrza Filipa księcia Wharton, tym samym zrywając swą zależność od masonerii angielskiej. Obecnie, 23 czerwca 2003r., w 275-lecie tego wydarzenia nigdy dotąd publicznie nie celebrowanego, Prezydent Francji Jacques Chirac przyjął w Pałacu Elizejskim szefostwo 9 różnych francuskich obediencji masońskich (Grand Orient de France, Fédération Française du Droit Humain, Grande Loge de France, Grande Loge Féminine de France, Grande Loge Traditionnelle et Symbolique Opéra, Loge féminine de Memphis-Misraïm, Loge Nationale Française, Grande Grande Loge Mixte Universelle, Grande Loge Mixte de France – za www.fm275.org).
Okazuje się, że mimo rzekomych różnic i rywalizacji jest coś takiego, jak Grand Collège des Rites, czyli wyższa masoneria tajna (Haute Maçonnerie secrète), skupiająca najwyższych rangą masonów różnych rytów (La Lettre d’Information Pierre de Villemarest 15.VII.03). W swoim przemówieniu do nich Chirac dziękował masonom za ich „ważny wkład w opracowanie i promowanie idei republikańskich”, za ich „czynną rolę w obronie i potwierdzaniu zasad republikańskich”, za ich „wkład w narodzenie się III Republiki” i za ich „kluczową rolę w zakorzenianiu ideału republikańskiego we Francji”. Innymi słowy – republika to masoneria. Obowiązujący we Francji od 1905 roku rozdział kościoła i państwa jest ściśle przestrzegany. Między religią masońską, a państwem żadnego rozdziału nie ma. O tym, że masoneria to religia, świadczą dalsze słowa Prezydenta: „Wpisujecie wasze zaangażowanie w dziedzictwo Oświecenia”; „Ideał masoński, jak Isaaka Newtona, zastępuje dogmatyzm debatą nad postępem naukowym” (W latach 1691-1727 Newton był wielkim mistrzem loży Prioré de Sion – Święta krew, święty graal Baignet M. Leigh R. Lincoln H.); „wasze prace realizują się w wolności, w odrzucaniu wszelkiej pewności”; „Masoni promują wartości, które przyniosła Rewolucja Francuska i które głosi Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela”. Słowa te oznaczają, że odrzuca się każdą wiarę, słowo „wierzę” zastępuje słowem „kwestionuję”, Boga zastępuje człowiek. Bogiem staje się postęp naukowy. Nic dziwnego, że z takim uporem Francja odmawia zgody na wpisanie odniesienia do chrześcijaństwa w projektowanej Konstytucji Europejskiej.
Institut maçonnique de France, na swej specjalnej stronie internetowej (www.fm275.org) poświęconej omawianej rocznicy pisze wprost, że w XVIII w. „Francja, pierwsza córa Kościoła, stała się pierwszą córą masonerii”. Prezydent w swoim przemówieniu nawet nie wspomniał o Francji katolickiej. (Jeżeli nie cytowane inaczej pozostałe informacje za Arnaud de Lassus „De Clovis a Chirac …”, Action familiale et scolaire nr. 168, VIII 2003).